Po dwóch ostatnich częściach Pitbulla nie było siły, która przekonałaby mnie, żeby po raz trzeci iść do kina i zmarnować swój czas na kolejny, mający niewiele wspólnego z filmem dwugodzinny zwiastun podlany przekleństwami i klozetowym humorem Patryka Vegi. Szczęśliwy los jednak chciał, że wyżej wymienionego na stołku reżyserskim zastąpił człowiek, który na kinie sensacyjnym zjadł wszystkie zęby, twórca kultowych „Psów”, „Krulla” czy „Jacka Stronga”. Nie da się ukryć, że już sama obecność Władysława Pasikowskiego na planie pozwalała mieć nadzieję na skok jakościowy względem tego, co tak namiętnie przez ostatnie lata serwował nam twórca „Botoksu” czy niedawnych „Kobiet mafii”. Jednak czy faktycznie tak się stało?
Punktem wyjścia dla fabuły „Ostatnich Psów” jest zamach i zabójstwo policjanta Soczka, który kontynuował śledztwo swojego byłego partnera Majamiego. Śmierć kolegi po fachu mobilizuje całą komendę, w tym członków starej gwardii znanej z serialu i oryginalnego filmu, czyli niedawno przywróconego do służby Metyla oraz Nielata – teraz karzącego na siebie wołać Quantico. Wszystkie poszlaki wskazują na mafijne porachunki, a konkretniej w kierunku szefa grupy pruszkowskiej, niejakiego Gawrona. Wracający po szkoleniu w akademii FBI Quantico postanawia zinfiltrować mafijne szeregi, umieszczając w nich policjanta, który pod przykrywką ma przeniknąć do półświatka przestępczego i w miarę możliwości zbliżyć się do ich szefa, szukając przy tym dowodów na jego powiązanie z zabójstwem Soczka.
W tym celu razem z Metlem udają się nad morze do małego miasteczka, gdzie łapaniem lokalnych meneli zajmuje się ich stary znajomy, Despero – doskonały kandydat do roli undercover cop. Tam po kilku głębszych i obietnicy jednorazowego dodatku do pensji, posiadający już doświadczenie w takich operacjach oficer Desperski decyduje się podjąć zadania i po specjalnie wyreżyserowanej ustawce, jako zbiegły z więzienia przestępca o pseudonimie Hycel, przenika w szeregi mafii pruszkowskiej, gdzie zbliża się do samego Gawrona, jego brata oraz świeżo upieczonej narzeczonej Miry.
Władysław Pasikowski przejmując markę Pitbulla po ostatnich wyczynach Vegi, miał niełatwe zadanie. Z jednej strony, faktycznie – ciężko mu było wypaść gorzej niż poprzednik, z drugiej jednak otrzymał materiał, z którego niewiele można było ulepić (przynajmniej niewiele sensownego). Z wszech miar słuszną decyzją było więc sięgnięcie po starą obsadę i nijako kontynuowanie tego co było dobre, tego co się udało. Oczywiście reżyser nie odcina się całkowicie od dwóch poprzednich filmów Patryka Vegi, ale oprócz punktu wyjścia fabuły powiązanego nijako z postacią graną przez Stramowskiego, reszta nawiązań to jedynie krótkie wzmianki o Gobelsie, Cukrze czy wspomnianym już wcześniej Majamim.
Pibull. Ostatni Pies to w końcu film kompetentny. Tak! Fabuła Ostatniego Psa ma sens a nie jest zbitkiem przypadkowych scen zmieszanych bez ładu i składu. Ma wstęp, ma rozwinięcie i ma zakończenie. Niektórzy bohaterowie mają odpowiednio zarysowane tło, a postaci nie mówią cytatami wygoolglowanymi przez reżysera z forum dla byłych policjantów, a normalnymi, nierzadko pełnokrwistymi lub autentycznie zabawnymi dialogami. Również sceny akcji wyglądają znakomicie, a jedną scenę pościgu reżyser „Psów” postanowił nawet nakręcić mastershotem (czy pseudo mastershotem, nie jestem pewny), przez co nadał jej odpowiedniej dynamiki i wrażenia autentyczności.
Pasikowski potrafi budować klimat, ma oko do inscenizacji, co pokazuje już pierwsza scena filmu, i umie prowadzić swoich bohaterów (przynajmniej tych męskich). Wystarczy powiedzieć, że główny bohater, Despero, swoją charyzmą mógłby obdarować oba plany „Nowych porządków” i „Niebezpiecznych kobiet”. Gęstą atmosferę filmu buduje odpowiednie kadrowanie, operowanie światłem i znajoma ścieżka dźwiękowa, ale również stylizacja Ostatnich Psów na klasyczny polski akcyniak z lat 90. Co bądźmy szczerzy, jeszcze bardziej podkręca nostalgię za podobnie wyglądającym pierwszym Pitbullem i serialem.
Stara gwardia spisuje się bez zarzutów. Fajnie było zobaczyć na ekranie Stroińskiego w roli Metyla i Rafała Mehra jako Nielata (Quantico), a Dorociński… Cóż, powraca do roli w najlepszy możliwy sposób. Jego Despero to twardy facet z zasadami, ale i postać wydająca się wewnętrznie skonfliktowana. Bohater posiadający nie do końca znany background, co czyni ją jeszcze bardziej nieprzewidywalną i pociągającą zarazem. Naprawdę dobrze na ekranie wypada też reszta aktorów z obsady. Woronowicz perfekcyjnie wciela się w rolę Gawrona Juniora doskonale operując swoją charakterystyczną barwą głosu, a Cezary Pazura ku mojemu zaskoczeniu (dawno nie widziałem go w takich rolach) jest bardzo naturalny w poważnej, mającej praktycznie zerowy komiczny potencjał roli Gawrona.
Spore kontrowersje budził angaż niemającej aktorskiego doświadczenia Doroty Rabczewskiej do najważniejszej roli kobiecej, ale muszę przyznać, że choć faktycznie – popularna Doda odstaje poziomem od kolegów z planu i czasem ociera się o lekki cringe, to jednak jej postać nie jest tak irytująca jak mogłoby się wydawać po scenach z jej udziałem, które otrzymaliśmy w zwiastunach. Ok, jej Mira to postać mieszcząca się w ramach jej emploi, ale i tak zdziwiło mnie jak naturalnie i autentycznie wypadała w niektórych scenach.
Pitbull. Ostatni Pies ma jednak też sporo wad, które postanowiłem zachować na koniec. Po pierwsze – scenariusz filmu niestety pełny jest sporych uproszczeń i skrótów fabularnych. Mamy tu jedną z najbardziej kuriozalnych scen poznania się Miry z Gawronem i ich późniejszego, kompletnie niewiarygodnego związku. Cały wątek z budową banków nawiązujący do afery Amber Gold… No i – co najgorsze – samo zakończenie i mini finał po ostatniej scenie akcji, kują w oczy czy to pośpiechem czy brakiem pomysłu na domknięcie niektórych wątków.
Cóż jednak z tego, skoro i tak wszystko co zrobił w Ostatnim Psie Pasikowski skontrastowane z szrotem zaprezentowanym przez Patryka Vege, wypada jak istne dzieło sztuki. Może i nowy Pitbull nie jest filmem doskonałym. Ba! Może i ma całkiem sporo wad. Jednak za klimat, aktorów i możliwość poczucia tej atmosfery, która towarzyszyła mi przy oglądaniu oryginalnej części, jestem reżyserowi bardzo wdzięczny. Jeśli mają powstać kolejne Pitbulle, to mam nadzieję, że tylko z tym panem za kamerą. A Patryk Vega? Niech sobie tworzy to swoje uniwersum, nikt mu nie broni. Tak samo jak żadna siła na niebie i Ziemi nie przekona mnie, żeby kupić bilet i pójść na nie do kina.
Zdjęcia: Maciej Lisiecki