Zmiana reżysera, dokrętki, cięcia i cały ten ogromny chaos w okół produkcji DC Comics sprawiły, że Liga Sprawiedliwości jeszcze przed pojawieniem się na ekranach nie rozbudzała wielkich nadziei mającej przecież olbrzymie oczekiwania widowni. Nie dawały ich w końcu ani fatalne zwiastuny, ani późniejsze manewry Jossa Whedona, który w projekcie przejął niejako rolę gaszącego pożary strażaka albo gościa sprzątającego mieszkanie kolegi po mocno zakrapianej imprezie. Co z tego ostatecznie wyszło? Otóż gruz, czerwony dym, plastik i o dziwo kilka całkiem oglądalnych momentów dających nadzieję na przyszłość…
To jak w Lidze Sprawiedliwości fabuła jest pretekstowa i miałka, nie oddadzą chyba żadne słowa. Otóż jest sobie gość imieniem Steppenwolf, którego mocą jest oślepianie widza CGI i (do niego jeszcze wrócimy bo ta postać to jakieś kuriozum) który przylatuje, a raczej teleportuje się na Ziemie wraz ze swoją armią człekokształtnych insektów z bliżej nieokreślonego miejsca w przestrzeni. Cel – zebrać trzy ukryte i pilnie strzeżone od pokoleń pudełka – powtarzam – pudełka zwane przez niego Mother Boxami (pudełkami matki?) i zniszczenie świata. Bo jak sam nieustanie wspomina, tym zajmuje się w krótkich przerwach między gadaniem o swojej potędze i jedwabistości. Czym one są i skąd się wzięły? O tym dostajemy szczątkowe informacje, ale według reżysera to ma nam wystarczyć abyśmy zaczęli się przejmować dalszymi losami filmu. Tylko że nie.
To jednak wystarcza aby zaczął przejął się nimi nasz znudzony życiem Gacek, który trafiając ni stąd ni zowąd na jednego z poszukiwaczy-zwiadowców z armii „antagonisty”, postanawia zebrać drużynę superbohaterów i po raz kolejny uratować tyłki niczego nieświadomej i w zasadzie – poza drobnymi wyjątkami – nieobecnej na ekranie ludzkości.
I tu zaczyna się magia. Cały pierwszy akt to bowiem krótkie, zmasakrowane w montażowni cut-scenki w których przeskakujemy od bohatera do bohatera. W końcu musimy ich wszystkich poznać zanim ekranem zacznie rządzić mrok, pył i fajerwerki. Tylko o ile w przypadku mogącej pochwalić się solowym filmem Wonder Women sprawa przebiega dość gładko, to gdy przechodzimy do Cyborga, Flasha i Aquamena nie wygląda to już tak kolorowo.
Niby każdego z nich poznajemy, niby znamy ich genezę, niby wydają się być nawet spoko, ale w zasadzie o żadnym z nich nie dowiadujemy się tyle ile byśmy chcieli. Do tego sceny przeskakują po sobie bez ładu i składu, a montaż wygląda niczym konfetti cięte przez Edwarda Nożycorękiego na dopalaczach. Plus jest jednak taki, że gdy już się jednoczą, tworzą naprawdę fajny i zgrany kolektyw, w którym czuć chemie, jest miejsce na luz, a gdzieniegdzie nawet i na suchy żarcik. Po prostu w końcu da się lubić tych bohaterów.
Wonder Woman dalej jest tą drapieżną, seksowną i charyzmatyczną bohaterką jak w swoim solowym filmie. Batman mimo iż troszkę bardziej znudzony i z czerwonawo-napuchniętą od alkoholu twarzą Bena Afflecka, dalej podoba się w tej mocno depresyjnej i schyłkowej dla postaci interpretacji. A nowi bohaterowie?
Cóż. Naprawdę dają radę. Flash choć napisany i zagrany bardzo grubą, ocierającą się miejscami o neurotyczną parodię kreską, wnosi sporo ożywienia i humoru (choć często niezręcznego). Aquamen jest po prostu spoko gościem z bujnym włosem, umięśnionym torsem i niekończącymi się pokładami pewności siebie. Natomiast Cyborg… Cyborg jest chyba najbardziej pozytywnym zaskoczeniem. To chłodny, dość małomówny gość z dramatyczną genezą, który chociaż wcale nie wygląda, wydaje się być najbardziej ludzki ze wszystkich bohaterów. A… i Superman w końcu jest takim Supermanem o jakiego walczyliśmy. Pewnym siebie, uśmiechniętym i zdecydowanym, a nie zagubionym i smutnym manekinem.
Nie mogę tego powiedzieć ze stu procentową pewnością ponieważ nie posiadam informacji o tym jakie sceny były dokręcane, ale myślę że instynktownie każdy z Was podczas oglądania będzie widział w którym momencie mamy do czynienia z dziełem Zacka Snydera, a w którym z robotą Jossa Whedona. Nie jest tak dlatego, że rzuca się to w oczy pod względem technicznym (chociaż trochę też), ale po prostu wszędzie tam gdzie jest więcej luzu, nawet tego wymuszonego, więcej interakcji i budowania relacji między członkami Ligi, czuć rękę reżysera pierwszej części „Avengers”.
Jedno jednak w przypadku produkcji DC się nie zmieniło. Efekty specjalne. Te są dalej koszmarne, sztuczne i aż kują oczy (poważnie, podczas sensu w finale czułem drobne ukłucia). Jak na film nakręcony za naprawdę grube pieniądze, „Liga sprawiedliwości” wygląda bardzo biednie. Już nawet nie mówię o tym nieszczęsnym zasłoniętym w CGI wąsie Henry’ego Cavilla i tym rozdrażniający mnie jak byka czerwony filtrze w scenach finałowych…
Kwintesencją beznadziejności i ułomności tego uniwersum jest antagonista. Powiem tak – Ronan ze Strażników Galaktyki, Enchantress z „Legionu Samobójców„, Hela z „Thor: Ragnarok” czy nawet Doomsday z „Batman v Superman” są przy tym klocku geniuszami zła i przebiegłymi intrygantami. Steppenwolf jest nie tylko sztuczny, plastikowy i tandetnie zaprojektowany, ale to po prostu denna i nudna postać. Gość wkurza niemiłosiernie w każdej scenie w której się pojawi. Gada i gada, i gada, i nagadać się nie może… a każdą kolejną jego gatkę o tym że jest „Niszczycielem światów” skwitować można jedynie pokiwaniem głowy i westchnięciem pełnym rozgoryczenia. Totalne zobojętnienie, zero emocji. Z pewnością to jeden z najgorszych antagonistów… w ogóle?! Kiedykolwiek?!
Żeby się jednak nie czepiać się tak tej strony technicznej (bo chyba każdy wiedział że CGI będzie ssało) to film muszę pochwalić za znakomite, pełne szczegółów kostiumy członków Ligi i wpadającą, nienapierdalającą chórem muzykę Danny’ego Elfmana, któremu fajnie udało się wpleść w ścieżkę współcześniejsze motywy jak np. z Wonder Woman, jak i te starsze ze Supermana czy Batmana. Nostalgic rules!
Mimo tych wszystkich wad, mimo że Liga Sprawiedliwości jest złym, albo co najwyżej średnim filmem, pod tym gruzem, w tym czerwonym dymie i ciężarze plastiku zaczyna coś kiełkować. Taki drobny pączek pełen nadziei, którą mogą ziścić jedynie solowe filmy o bohaterach, których wreszcie można darzyć sympatią i z którymi jeszcze nie chce się żegnać. Przynajmniej jeszcze nie teraz.