Jest piąty dzień sierpnia – premiera Legionu Samobójców. Jestem już w kinie, a ze ścian popularnego multipleksu co rusz łypie na mnie Jared Leto z metalicznym uśmiechem wymalowanym na twarzy. Sam prawie czerwony z emocji wchodzę do sali kinowej. Oczywiście postanawiam nie kupować ani popcornu, ani coli. Nie będę przecież tracił cennych sekund filmu na piknikowe obżarstwo. Mija parę (albo paręnaście) minut oczekiwania kiedy pomiędzy reklamą filmu o gadających parówkach, a kolejną głupią komedią z Zackiem Efronem, pojawia się świeżutki zwiastun „Wonder Women”. Nie powala myślę, Legion na pewno będzie lepszy myślę… I oto na ekranie zjawia się i on – film na który w tym roku czekałem najbardziej, a rozbrzmiewające na kinowych głośnikach pierwsze takty utworu „The House Of The Rising Sun” grupy The Animals sprawiają, że samoistnie w mojej głowie odzywa się głosik mówiący: „Już mi się podoba!”. I tak tak, podobało się… przez pierwsze 15-20 minut. Co było później spytacie? Cóż. Później nerwowo rozglądałem się w poszukiwaniu wyjścia awaryjnego z sali. Tak na wypadek gdyby lawina głupoty rozgrywającej się na ekranie, autentycznie postanowiła z niego wypełznąć i tym samym przygnieść mnie do kinowego fotelu blokując drogę ucieczki… Mimo to dzielnie zostaje, w końcu pierwsze minuty były okej, może reszta filmu…. nieee, reszta jest milczeniem.
UWAGA!! Niniejsza recenzja zawiera niemalże śmiertelną dawkę sarkazmu i hejtu fana ciepiącego na syndrom „bolącej dupy”. Resztę czytasz na własną odpowiedzialność. Przed przeczytaniem skonsultuj się z lekarzem lub farmaceutą.
Zanim jednak wyleję z siebie tą gorycz, która w trakcie oglądania Legionu powoli i powoli we mnie wzbierała, trzeba powiedzieć parę słów które zapewne pocieszą sporą rzesze fanów. Punkt pierwszy – muzyka. Soundtrack do filmu jest znakomity! Począwszy od takich kawałków które słyszeliśmy już w zwiastunach tj. „Ballroom Blitz” zespołu Sweet, przez mega klimatyczny utwór „Heathens” Twenty One Pilots, po kultowe. choć nieco podrasowane „Bohemian Rhapsody” legendarnego Queen – wszystko genialnie współgrało z obrazem, a w tych lepszych momentach filmu (które wbrew pozorom czasem się zdarzały) potrafiły wywołać przyjemny dreszczyk emocji i gęsią skórkę. To się udało. Udało się też parę wyborów castingowych, ale o tym za chwilę.
Tak jak już wspominałem we wstępie pierwsze kilkanaście minut ogląda się przyjemnie, można powiedzieć nawet, że z zapartym tchem. Akcja filmu rozpoczyna pozornie niewinnie wyglądająca kolacja/spotkanie Amandy Waller z wysoko postawionym urzędnikiem państwowym. Na stoliku leżą kartoteki najgroźniejszych socjopatów w tej części Układu Słonecznego, a my poprzez dokładną prezentację każdej „teczki” i towarzyszący temu krótki filmik, gag z występującym zainteresowanym w roli głównej, poznajemy cały skład Legionu Samobójców. Trwa to może dwadzieścia minut, i kiedy reżyser zaserwuje nam już ostatnią wizytówkę jednego z bohaterów, zaczynają się schody. Czas bowiem rozpocząć jakąś intrygę, jakąś fabułę, wykreować jakiegoś villiana. No i tu cytując popularny frazes z polskich talent show – mamy 3 x NIE. Nic nie poszło zgodnie z planem panie Ayer.
Otóż fabuły nie ma. Znaczy wróć. Jakaś tam jest… ale na pewno nie taka którą możemy tak nazwać bez wyraźnego zażenowania. Rozpędzającej się jak polskie Pendolino akcji, towarzyszy chaos, kiepski montaż i ogólnie przyczynowo – skutkowy bałagan. Nawet taka ilość ciekawych bohaterów nie mogła tego udźwignąć. Poza tym jakby mieli to zrobić skoro jedynymi autentycznie ciekawymi postaciami są: Harley Quinn grana przez charyzmatyczną Margot Robbie (choć i tak martwię się o solowy film), Deathshot w którego wcielił się Will Smith, i Amanda Waller – której twardy i nieustępliwy charakter – świetnie odegrała Viola Davis. Reszta bohaterów to słupy w okół których swój teatrzyk odgrywają wyżej wymienieni. Killer Croc czasem groźnie spojrzy, Rick Flag zrobi minę, a Boomerang rzuci jakimś sucharem. Jokera praktycznie nie ma, a jak jest, to Jared Leto nie przekonuje. No. I to by było na tyle jeśli chodzi o głębsze zaznajomienie niewtajemniczonego widza. Trochę się pośmiejemy, trochę pobawimy, ale w ostatecznym rozrachunku po filmie będziemy wiedzieć tyle co przed filmem. Czy tak się buduję uniwersum?
A Villian? Tu pozostaje tylko płacz i zgrzytanie zębów. Z całym szacunkiem dla Pani Delevingne, ale jej bohaterka wkurza. Wkurza jak milczy, wkurza jak mówi, tak… najbardziej wkurza jak mówi, ale jeszcze bardziej wkurza jak szepcze, a robi to średnio co pięć minut filmu, co rusz powtarzając swoje imię – Enchantress. „Aktorka” też wyraźnie pomyliła plan filmowy z wybiegiem, bo jak tylko filmowcy wpakowują ją w fikuśne wdzianko tysiącletniej wiedźmy – ta rusza się jakby właśnie prezentowała najnowszą kolekcje Dolce & Gabbana, a bynajmniej nie była super groźną przeciwniczką jeszcze groźniejszych socjopatów. No kabaret.
Ostatecznie jednak mimo tego wszystkiego, mimo tego zawodu i mimo kilkukrotnej chęci wyjścia z sali, jakimś cudem dotrwałem do końca. I powiem Wam że nie żałuję. Film Ayera da się oglądnąć, a forma DC Comic’s z każdą kolejną premierą prezentuje tendencje wzrostową robiąc coraz mniej złe filmy. Tak źle jak na „BvS” Zacka Snydera nie było, ale z drugiej strony na tamten film nie oczekiwałem tak bardzo jak na ten. I tu dochodzimy do sedna sprawy. Jak pokazuje ta recenzja – brak mi odpowiedniego podejścia, dystansu. Legion jako niezobowiązująca rozrywka spisuje się na medal. Jednak niestety tacy ludzie jak ja (czyli komiksowi amatorzy) będą skazani na rozczarowanie. Więc uczulam, traktujcie ten film jako zabawę, nie jak… film. Bo wtedy i tylko wtedy, jak coś się nie będzie trzymać kupy, jak czegoś Wam zabraknie, oszczędzicie sobie niepotrzebnych nerwów i internetowego skamlenia, skamlenia które sam od kilku akapitów namiętnie uskuteczniam. Wniosek taki – nie słuchajcie mnie i idźcie do kina.
Recenzja została opublikowana również na portalu ZażyjKultury.pl
Za seans serdecznie dziękuję: