Nie przepadam za musicalami. Ten dogorywający w ostatnich latach gatunek filmowy, zawsze irytował mnie sztucznością, zbytnią pompatycznością i banałem o który tak często się ociera. Za sprawą Damiena Chazelle to już jednak odległa przeszłość. Twórca „Whiplash” nie tylko dokonał rzeczy niemożliwej i sprawił, że pokochałem musical, ale i przypomniał nam wszystkim, za co tak kochamy X muzę. Teraz aby przypomnieć sobie złotą erę Hollywood, żeby powspominać czasy gdy magia kina działała najlepiej, wcale nie muszę sięgać tylko do półki z podpisem „klasyki” i szukać filmów z Fredem Astaire albo Gene Kelly’m w roli głównej. Nie. Teraz mam La La Land, teraz mam klasykę własnych czasów…
Fabuła La La Land jest bardzo prosta. On, Sebastian, jest niespełnionym muzykiem grającym do kotleta i marzącym o otworzeniu własnego klubu jazzowego. Ona, Mia, to nieustannie szukająca pierwszej poważnej roli aktorka, która pracuje w Fabryce Snów jako baristka codziennie podając cappuccino mającym większe szczęście kolegom z branży. Oboje mają swoje marzenia, które choć wciąż są motorem napędowym ich poczynań, coraz bardziej blakną konfrontowane z brutalną, nie biorącej jeńców rzeczywistością. Ich drogi w końcu przeplatają się ze sobą, a że mają ze sobą dużo wspólnego, z miejsca zakochują się w sobie. Od teraz pogoń za marzeniami muszą połączyć z miłością. Ta początkowo ich uskrzydla, dodaje motywacji, a nawet w przypadku kolejnego niepowodzenia, druga strona nigdy nie zwątpi w ostateczny sukces. Udany związek trzeba jednak pielęgnować, a gdy w grę wchodzą niezrealizowane ambicje i poczucie odpowiedzialności wobec drugiej osoby, miłość która powinna dodawać sił, na dłuższą metę staje się ciężarem poddającym miłość Mi i Sebastiana bolesnej próbie. Czy taka jest właśnie cena marzeń?
Klasyczne lovestory, które zapewne wiele innych twórców sprowadziłoby do kiczowatego banału będącego tylko pretekstem do popisów tanecznych i wokalnych aktorów, Damian Chazelle uczynił znakomitą, mądrą, do bólu prawdziwą i dającą się z nią utożsamić każdemu widzowi historią o pogoni za marzeniami. W końcu każdy z Nas ma marzenia, a takich Mi i Sebastianów są miliony i co dzień walczą o swoją przepustkę do Fabryki Snów. Jednak choć prosta, acz bardzo głęboko trafiająca w serce odbiorcy fabuła, jest jednym z kluczowych elementów sukcesu La La Land, to wcale nie za nią należą się amerykańskiemu reżyserowi największe brawa.
To z jaką łatwością Chazelle łączy to co klasyczne z tym co współczesne jest w La La Land najpiękniejsze. Już w piosence otwierającej film, gdzie u boku ubranych w charakterystyczne pastelowe sukienki tancerek, pojawiają tańczący breakdance i pomykający na deskorolkach tancerze, reżyser daje pierwsze wskazówki, że będziemy mieli do czynienia ze swoistą symbiozą tego co najlepsze w magii kina z czasów „Deszczowej piosenki”, nawiązując często intertekstualny dialog z największymi klasykami tamtych lat, z tym za co charakterystyczne dla współczesnego, naturalistycznego podejścia do robienia filmów.
Jako że La La Land to musical, nie może zabraknąć również paru słów na temat… muzyki rzecz jasna, której gdybym mógł, już teraz podarowałby Złotego Rycerzyka. Przepięknie zaaranżowane i śpiewane przez Emme Stone i Ryana Goslinga piosenki, zapadają w pamięć i cieszą słuchane nawet na „sucho”, bez filmowej otoczki. Wrażenie robi również rozmach z jakim zrealizowano poszczególne sceny już typowo musicalowe. Zaczynając od pokazywania – tak jak w „Birdmanie” – całej sceny z jednego ujęcia, po grę świateł i kolorów, kostiumy, choreografie, na olbrzymim rozmachu i nutce baśniowości, po raz kolejny przypominającej nam o wielkich klasykach lat 50., kończąc. Oprócz umiejętności inscenizacyjnych i znakomitego scenariuszu, Chazelle potrafił również perfekcyjnie wyważyć proporcje między fabułą, a muzyką, sprawiając, że w La La Land nic nie odbywa się kosztem drugiego, a sceny śpiewane, nie są irytującym przerywnikiem scen dramatycznych.
Również przy wyborze pary głównych aktorów reżyser trafił w przysłowiową dziesiątkę. Emma Stone ma przepiękny, ciepły głos, Ryan Gosling znakomicie gra na pianinie (jeśli wierzyć twórcom, że to na prawdę on grał), a między aktorami jest naturalna chemia. Aktorzy swobodnie czują się w swoim towarzystwie, co zaowocowało wieloma naprawdę naturalnie zabawnymi scenami. Urzekło mnie również to, że w scenach gdy mogli wykazać się umiejętnościami wokalnymi, nie sprowadzało się to do popisów jakie moglibyśmy usłyszeć w przesłuchaniach do muzycznego talent show. Niekiedy pojawiała się tam nawet nutka fałszu, czyniąca całą fabułę, relacje między bohaterami, ale przede wszystkim słowa które do siebie śpiewali, bardziej prawdziwymi, szczerymi, takimi od serca, a nie sztucznymi i pompatycznymi jak często w tym gatunku bywa.
W pewnym momencie filmu wybrzmiewają bardzo ważne słowa zarzucające bohaterowi, że nie może stać się rewolucjonistą, skoro tak kurczowo trzyma się tradycji. Ale czy to do końca prawda? Przykład Damiena Chazelle który łącząc tradycję z świeżym spojrzeniem tchnął w musical nowe życie, pokazuje, że niekoniecznie. Jeśli ma się wystarczająco dużo pasji i miłości do tego co się robi, jeśli jest się zdeterminowanym i gotowym na wyrzeczenia, wszystko jest możliwe. Owszem, czasem cena marzeń jest wysoka, ale jak pokazuje La La Land bez nich i bez śniących swoje złote sny marzycieli, świat byłby o wiele smutniejszym miejscem…
Recenzja została opublikowana również na portalu ZażyjKultury.pl
Za seans serdecznie dziękuję: