Praktycznie co miesiąc w kinowych repertuarach możemy wychaczyć jeden lub dwa horrory obiecujące widzowi koszmary i długie nieprzespane noce. Jednak jaka jest prawda chyba wszyscy wiemy. Większość z tych tzw. „dreszczowców” to typowe gnioty, które oferują wiele po umiejętnie zmontowanych zwiastunach, ale już po seansie pozostawiają widza z niesmakiem i poczuciem źle wydanych pieniędzy, a słowo „koszmar” widniejące wytłuszczonym drukiem na kinowej ulotce, można łączyć jedynie z miernym poziomem filmu. Od czasu do czasu zdarzają się jednak odstępstwa od tej przykrej reguły. Jednym z nich jest horror Kiedy gasną światła który powstał po bardzo ciepło przyjętej trzyminutowej krótkometrażówce Davida F. Sandberga. Po dobrych recenzjach i licznych nagrodach kwestią czasu była zapowiedź pełnometrażowej wersji. W końcu dystrybutorzy filmowi nie przyzwyczaili Nas do marnowania dobrego materiału i potencjalnie dużego zarobku. Nie zawsze jednak więcej (a raczej dłużej) oznacza lepiej, i nie zawsze przeniesienie historii z krótkiego do długiego metrażu, kończy się takim sukcesem jak choćby w przypadku „Babadooka”, który zachował klimat i oryginalność pierwowzoru. Czy Sandberg poradził sobie w pełnometrażowym debiucie i czy jego Kiedy gasną światła straszą tak samo jak na filmiku z 2013 roku?
W dużym, zagraconym i słabo oświetlonym domu mieszka Martin ze swoją pogrążoną w depresji matką Sophie. Biedny chłopiec nie śpi od kilku dni, a gdy zasypia na jednej z lekcji, na pomoc wzywa skłóconą z matką siostrę Teresę. Roztrzęsiony chłopiec tłumaczy jej, że powodem bezsenności jest strach przed niewidzialną lokatorką zamieszkującą zaciemnioną szafę matki. Lokatorką z którą wyżej wymieniona lubi sobie od czasu do czasu pogawędzić. Szybko okazuje się, że dom chłopca faktycznie coś zamieszkuje, coś mrocznego i przerażającego, coś co gdy tylko gaśnie światło swoimi ostrymi jak brzytwa pazurami skrobie ściany pokoju Martina, wywołując u Nas i u niego zimny dreszcz na plecach.
Jeśli lubicie kino grozy, to nie muszę Wam wyjaśniać że ciemność w horrorach to synonim niebezpieczeństwa. Nie od dziś wiadomo, że to czego bohaterowie dreszczowców powinni unikać jak ognia, to ciemne zaułki, zamknięte pomieszczenia i słabo oświetlone piwnice. Co jednak gdy ciemności nie da się uniknąć, ba, co gdy mamy do czynienia z spersonifikowaną wersją ciemności, przybierającą do tego postać kobiety rodem z japońskich horrorów. Co jeśli pojawia się ona za każdym razem gdy wyłączymy światło, a jej długie jak macki ręce w każdej chwili mogą dosięgnąć nas spod spowitego cieniem łóżka. Co w końcu, gdy ciemność za nic ma sobie reguły gry i z łatwością potrafi zdmuchnąć świeczkę, przełączyć wyłącznik światła, a nawet pozbawić prądu całą dzielnice. Cóż, przed takim niebezpieczeństwem ciężko uciec.
Bohaterów horroru Sandberga czeka więc trudne zadanie, a tak jak z reguły w horrorach bywa, wygrać mogą tylko wtedy, gdy okażą się sprytniejsi od nawiedzającej ich maszkary. Rozpocznie się gra w której musisz pilnować baterii w latarce, kupić zapas żarówek i dbać o płomyk na świeczce. W tej śmiertelnej rozgrywce linia cienia stanowi granice między bezpieczeństwem, a niechybną śmiercią. Wyłącz światło, a marny twój los.
Już pierwsze sceny filmu pokazują że będzie się czego bać, a pomysł aby nadać ciemności ludzką formę, jest jak najbardziej trafiony. Akcja zaczyna się od pierwszych minut i nie zwalnia tempa aż do samego końca. Niestety, już po pierwszych kilkunastu minutach możemy domyśleć się w kierunku jakiego rozwiązania mknie akcja. Na szczęście tutaj już sama podróż do celu jest przyjemnością, a umiejętnie budowane napięcie sprawi, że nie raz podskoczycie na kinowych fotelach.
Jednak mimo tego że Kiedy gasną światła jest całkiem udanym straszakiem, to niestety pełnometrażowa wersja i zmiana na stołku scenarzysty pozbawiły film oryginalności i klimatu krótkiej wersji którą możemy zobaczyć na YouTubie. Owszem, jak wspomniałem pomysł z ludzką ciemnością jest spoko i może się podobać. Problem jednak tkwi w scenariuszu (a raczej jego braku) i w osobie samego scenarzysty Erica Heisserera – który znany głównie z remake’ów znanych horrorów („Coś”, „Koszmar z ulicy Wiązów”) – pozbawił film Sanberga elementu zaskoczenia i świeżości, zastąpił to natomiast stęchłym i nudnym do porzygu festiwalem schematów znanych z wszystkich innych cienkich jak dupa węża „horrorów”.
Ciężko pozbyć się myśli, że gdyby producenci dali Sanbergowi całkowicie wolną rękę i pozwolili mu od początku do końca zrealizować film po swojemu, efekt końcowy byłby z goła inny. W końcu przy świetnym „Babadooku” ta sztuka się udała. Da się?
Ostatecznie mimo sporego potencjału i ciekawego pomysłu, po seansie można odczuwać pewien niedosyt. Trwa on jednak krótko gdy zadamy sobie trochę trudu i porównamy Kiedy gasną światła do innych „przerażających” horrorów tego roku. Tak, w tym rankingu film Sandberga pozycjonuje się całkiem wysoko. Schemat goni schemat – owszem, na szczęście mimo nieudolności scenarzysty, reżyser potrafił to umiejętnie spleść i znane z innych filmów schematy wykorzystać na swoją korzyść.
Finalnie horror ocenia się po zwiększonej pracy serca i ilości nerwowych podskoków na fotelu, a tych w przypadku Kiedy gasną światła doznałem nad wyraz sporo. Także nie bójcie się że to kolejny nudny i mało straszny film grozy, bójcie się raczej zgaszonego światła, bo w tym przypadku negatywnych epitetów nie przychodzi mi na myśl aż tak wiele.
Recenzja została opublikowana również na portalu ZażyjKultury.pl
Za seans serdecznie dziękuję: