To nie jest tak, że Taika Waititi wynalazł koło i jako pierwszy postanowił popatrzeć na grozę i absurdy wojny wzmacniając ich wydźwięk poprzez ubranie ich w nieco humoru i groteskowej satyry. Przed nim robił to Charlie Chaplin, Mel Brooks, a zapewne w pamięci wielu z was swój ślad pozostawiło również „Życie jest piękne” Roberto Benigniego. Nowozelandzki reżyser, jako jeden z obecnie najbardziej wyrazistych twórców w Hollywood, postanowił pójść podobną ścieżką, rozumiejąc doskonale, że sposobów na ukazanie koszmaru wojny, zgubnych skutków ślepego fanatyzmu, indoktrynacji, dramatu jednostki i całego narodu, może być wiele. Więc czemu nie mogłaby się nią stać opowieść o 10-letnim chłopcu czekającym na swój pierwszy weekend w letniej szkółce Hitlerjugend, którego wyimaginowanym przyjacielem jest sam Adolf Hitler?
Pokój 10-letniego Jojo wystrajają plakaty z podobizną Führera, propagandowymi ulotkami, flagą swastyki, a zapewne gdzieś na szafce jego biblioteczce swoje zaszczytne miejsce ma też grubo prawione „Mein Kampf”. Cóż, nie da się ukryć, że chłopak jest wielkim fanem (czyt. fanatykiem) Hitlera, którego uwielbia tak, jak można uwielbiać gwiazdy rocka, sportowców czy Beatelsów (do czego z resztą sam reżyser nawiązuje otwierając film piosenką „I Wanna Hold Your Hand”). Fanatyzm Jojo jest tak silny, że Führer zmaterializował się jako jego wymyślony najlepszy przyjaciel, zastępujący mu nijako figurę ojca, w czasie gdy ten prawdziwy przepadł gdzieś bez wieści na froncie we Włoszech. Przed kiełkującym w niewinnym umyśle syna radykalizmem stara się go uchronić ciepła, być może nieco ekscentryczna, ale szczerze kochająca matka, która liczy, że wojna skończy się zanim nazistowska propaganda zamieni jej dziecko w jednego z bezmyślnych potworów.
Tymczasem Jojo jest podekscytowany z wyjazdu na letni obóz Hitlerjugend, w którym dowie się jak odróżnić Żyda od człowieka, gdzie Królowa Żydów składa jaja, w jakim wieku Żydom rosną rogi i jak nie dać się oszukać przed hipnozą, którą źli i okrutni Żydzi posługują się gdy chcą upodobnić się do ludzi. Chłopak sumiennie studiuje propagandę, pali książki kiedy mu każą, mimo iż prowadzący zajęcia jednooki kapitan Klenzendorf nie tylko mową ciała daje do zrozumienia jak bezcelowe w obliczu zbliżającej się klęski jest to co robią, a inni bardziej fanatyczni nauczyciele sprawiają, że zostaje wyśmiany przez grupę nie mogąc zabić nawet małego królika.
Okazuje się, że Jojo chyba nie nadaje się na nazistowskiego okrutnika, a po przykrym incydencie z udziałem granatu chłopak zostaje na jakiś czas w domu, postanawiając popracować nieco nad swoim instynktem zabójcy. Wtedy też odkrywa sekret – za ścianą w pokoju jego zmarłej siostry matka ukrywa młodą Żydówkę, Elsę. Okazja do zabłyśnięcia w oczach jego bohatera donosząc na dziewczynę do Gestapo, w obawie przed losem mamy szybko zamienia się jednak w plan, aby wypytać dziewczynę z wszystkiego co wie o swoich pobratymcach i napisać książkę dla Führera. Nazistowski 10-latek i ukrywająca się Żydówka zaczynając więc spędzać razem sporo czasu, a chłopak zdaje się powoli przestawać rozumieć o co w tym wszystkim chodzi…
Ten kto myślał, że Jojo Rabbit z Taiką Waititim wcielającym się w rolę Hitlera będzie tylko okazją do ponabijania się z głupot nazistowskiej propagandy, samej figury nazistowskiego przywódcy, wzniosłości ideologi i całego absurdu która ją otacza, mylił się tylko w połowie. W połowie, bowiem nowozelandzki reżyser – owszem – nie szczędzi okazji w których możemy pośmiać się z głupich nazistów, ale jednocześnie kontrastuje to z dramatem ofiar, całkowitym odczłowieczeniem niektórych jednostek, zarówno tych których miana człowieka pozbawiono, jak i tych których z tego człowieczeństwa oddarto podczas chorej indoktrynacji. Jest tu miejsce dla jednego i drugiego, a częstsza w pierwszych aktach filmu satyra, służy do wzmocnienia dramatu, który uderza w widza ze zdwojoną siłą w dalszej części fabuły.
Podobnie jest też ze światem na jaki spoglądamy oczami 10-letniego młodego chłopca, którego największym marzeniem jest zaprzyjaźnienie się z Adolfem Hitlerem My jako widzowie widzimy, że w istocie Jojo to jedynie zagubiony dzieciak, który szuka swojej tożsamości, chce gdzieś przynależeć. Jak wypomina mu Elsa – jest zauroczony śmiesznymi mundurkami i chce należeć do klubu, ale nie jest nazistą choć bardzo tego chce. Jego matka również stara się chronić syna, przecież wojna i polityka to nie sprawy które powinny interesować dziesięciolatka. Z drugiej jednak strony niczym diabeł na jego lewym ramieniu co rusz ukazuje się wyimaginowany Hitler, który grając rolę dobrego kumpla, zdaje się zaciemniać naiwny umysł Jojo podążającego za jedynym męskim autorytetem jaki mu pozostał.
Warstwie wizualnej, która mi mocno przypomina „Kochanków z Księżyca. Moonrise Kingdom” jest daleko grozy wojny, przemocy i brutalności do jakiej kino wojenne zdążyło nas przyzwyczaić. Mundurki młodych nazistowskich adeptów wyglądają jak te które nosili harcerze u Wesa Andersona, miasteczko w którym żyje Jojo jest kolorowe i zadbane, a Niemcy III Rzeszy wyglądają jak ziemia obiecana. Idylliczny krajobraz zaburza tylko wybudowana na małym ryneczku szubienica na której wiszą „zdrajcy rasy”, członkowie Ruchu Oporu bądź Ci, którzy w jakiś sposób podpadli któremuś z niemiecki oficerów. Mijając ją Jojo próbuje odwrócić wzrok, ale matka każe mu patrzeć, zdając się tłumacząc synowi w duchu – tak wygląda prawdziwa wojna.
Obserwowanie trybików sterujących machiną nazistowskiej propagandy choć potrafi rozbawić swoim absurdem, jednocześnie ujawnia jakie spustoszenie może wywołać w umyśle nie tylko Jojo, ale i innych dzieciaków. Część z nich, jak na przykład kolega Jojo, Yorki, sam nie do końca zdaje się rozumieć sens wszystkiego co próbują im wpoić, jak sam mówi – „Po czym poznać Żyda? Wyglądają całkiem jak my.”, ale jednocześnie posłusznie wykonuje polecenia dorosłych (w końcu to dorośli, wiedzą lepiej) chwytając za broń czy nawet za bazookę kiedy przyjdzie pora. To przerażające gdy zrozumiemy, że nasi bohaterowie żyją w świecie zdefiniowanym przez innych, świecie gdzie kwestionowanie autorytetu jest wyrokiem śmierci, a nienawiść którą są karmieni po pewnym czasie stanie się dla nich czymś normalnym, naturalnym, zupełnie jak oddychanie. Podobną drogą mógł pójść nasz tytułowy bohater. Jego celem może i jest odkrycie prawdy o Żydach, ale jak się okaże, w efekcie może on poznać prawdę o samym sobie, otaczającym go świecie i jego wyimaginowanym wąsatym przyjacielu.
Taika Waititi znakomicie okrywa dynamikę między postacią młodego nazisty Jojo a Elsą. W pierwszych scenach, gdy chłopak odkrywa żydowską dziewczynę ukrywającą się za ścianą reżyser bawi się horrorowymi kliszami pokazując jak przerażającym doświadczeniem jest dla niego obcowanie z „demonem w ludzkiej skórze”, o którym tyle uczyli go na obozie letnim. Jednak wraz z rozwojem relacji między postaciami, to inne rzeczy dookoła chłopca zdają się zmieniać, on sam zaczyna się zmieniać, a raczej rozumieć kim jest, a kim nie jest. Wojna przestała być taka piękna, z uśmiechem wyjeżdżający na front żołnierze wracają niczym duchy, szubienica zapełnia się ciałami, a łzy młodej żydówki wcale nie sprawiają mu radości i satysfakcji. Wszystko przestaje być prostolinijne jak próbowano mu wpoić. Dla Jojo świat stanął na głowie i to on sam musi zdecydować co jest dla niego właściwe i co on uważa za słuszne, mimo podszeptów wyimaginowanego przyjaciela, którego zmieniające się postrzeganie przez naszego bohatera reżyser znakomicie wykorzystuje, aby pokazać nam przemianę jaka zachodzi w jego postrzeganiu rzeczywistości.
Nowozelandzki reżyser sprawnie balansuje między naprawdę zabawną satyrą, być może miejscami zbyt absurdalną, ale trafiającą w te punkty w które celuje reżyser, a naprawdę poruszającym i bardzo emocjonalnym dramatem, sprawiając, że jedno oddziałuje na drugie tylko potęgując jego działanie i mieszając łzy śmiechu ze łzami wzruszenia. Oba gatunki funkcjonują w symbiozie, nie dzieląc organicznie filmu na dwie różne części, ale budują pewną drogę, którą my jako widzowie musimy przejść z bohaterem aby zrozumieć co tak naprawdę chciał nam powiedzieć reżyser. Przyznam szczerze, że nie pamiętam który film potrafił mnie tak ostatnio poruszyć i rozbawić jednocześnie.
Nie ukrywam, obserwowanie z jaką zręcznością Taika Waititi ogrywał rolę Hitlera dostarczyło mi sporo frajdy, szczególnie, że reżyser (tutaj jako aktor) nie szarżował, nie uczynił z tej postaci comic relief’a, a jedynie posłużył się figurą Führera, aby opowiedzieć o tytułowym bohaterze. Roman Griffin Davis, który wcielał się w Jojo oraz Thomasin McKenzie jako Elsa, to prawdziwe objawienia. Świetnie na drugim planie spisuje się zarówno troskliwa, jak i zabawna Scarlett Johansson, zdecydowanie zapracowując na swoją oscarową nominację, a ciekawą, nie do końca jednoznaczną kreację tworzy Sam Rockwell wcielający się w nazistowskiego kapitana.
Niemały podziw może budzić z jaką sprawnością Waititi potrafi operować różnymi konwencjami, odniesieniami wizualnymi czy gatunkami i z jaką łatwością potrafi wywołać u widza całą gamę emocji. Opowieść o 10 latku z wyimaginowanym przyjacielem Hitlerem, to w gruncie rzeczy prosta historia z prostym przesłaniem – nic nie pokona miłości. I choć jak trywialnie by to nie brzmiało, taka jest prawda. Żeby jednak tak było, musimy tak jak Jojo odgonić i trzymać wciąż wychylającą z różnych nor ciemność na dystans. Musimy żyć i pozwolić żyć innym…
Zdjęcia: Mihai Malaimare Jr.