Trzeba powiedzieć sobie jasno – ten projekt już w zasadzie od momentu jego ogłoszenia przez większą część widowni z góry spisywany był na straty. Wiele zagorzałych fanów Gwiezdnych wojen nie chciała widzieć nikogo innego w roli Hana Solo. Nie wyobrażała sobie żeby tą postać mógł grać ktoś inny niż Harrison Ford. Spora część z nich – łącznie ze mną – podważała już sam sens robienia filmu o młodym Solo, uważając go za kompletnie niepotrzebny, zbędny. Film jednak mimo to powstał. Choć uczciwie trzeba przyznać, że jego droga do kin do najłatwiejszych niezależała.
Wpierw z powodu różnic kreatywnych z posadą reżysera musieli pożegnać się bracia Chris i Phil Millerowie. Później na ich miejsce wskoczył Ron Howard i produkcja filmu, włącznie z samą koncepcją i większą częścią zdjęć, rozpoczęła się od początku. W końcu – co potwierdziło obawy większości sceptycznie nastawionych widzów – z planu zaczęły dobiegać pogłoski, a raczej plotki, o lekcjach aktorstwa dla wcielającego się w główną rolę Aldena Ehrenreicha. Ten podobno kompletnie nie radził sobie z ciężarem tak kultowej, czy ręcz legendarnej postaci. Cóż… Spieszę donieść, że akurat w przypadku tego ostatniego, występ aktorski Aldena i jego kolegów był jednym z najlepszych elementów filmu. Gorzej niestety wypadła cała reszta…
Młodego Hana poznajemy w sumie w bardzo podobnych okolicznościach jak większość bohaterów kosmicznej Sagi. Przyszły przemytnik mieszka na biednej, okupowanej przez Imperium planecie Korelia i tak jak Luke czy Rey, marzy o okazji na wyrwanie się i podróżowaniu na swoim statku jak kosmos długi i szeroki. Póki co jednak nie ma na tyle szczęścia, a po brawurowej ucieczce ze swoją dziewczyną Q’irą, ta druga zostaje schwytana, a on przysięgając jej rychły powrót i ratunek, zaciąga się do imperialnych sił powietrznych w nadziei, że w końcu uda mu się albo zarobić na własny statek, lub w razie niepowodzenia – ukraść jeden z należących do armii.
Po dwóch latach tułaczki na froncie wciąż pamiętający o swojej obietnicy młody Han poznaje pewnego tajemniczego mężczyznę Tobiasa Becketta, Val i czterorękiego kosmitę Rio Duranta wraz z którymi wplątuje się w duży skok na pociąg przewożący składki super napędu zwany coaxium. A to dopiero początek kłopotów naszego bohatera…
Nie ukrywam, że raczej należałem do grupy sceptyków, ostrożnie podchodzących do planów na ten tytuł. Czy miałem rację? I tak, i nie, bo z jednej strony wiele elementów w filmie pozytywnie mnie zaskoczyło i nieoczekiwanie dostarczyło sporo radości na seansie, a z drugiej sporo pojawiło się też takich, które niestety utwierdziły mnie w przekonaniu, że ten film był najnormalniej w świecie nikomu niepotrzebny (a przynajmniej niezbyt dobrze przemyślany).
Zacznijmy od pozytywów. Jak wspominałem bardzo dobrze w roli młodego Hana wypada Alden Ehrenreich. Niewątpliwie utalentowany aktor na szczęście nie starał się naśladować Harrisona Forda, a zinterpretować jego postać na swój sposób przy jednoczesnym niepozbawianiu jej małych gestów i charakterystycznych cech, które znamy i lubimy w jej oryginalnej wersji. Na szczęście, bo dzięki temu udało uniknąć się tego czego nie wiedzieć czemu oczekiwało większość widzów – jednej wielkiej impresji Harrisona Forda. To niekoniecznie musiałoby iść w parze z dobrym występem aktorskim. Poza tym w końcu nie szliśmy do kina na film o młodym Harrisonie a młodym Hanie, a ten jako jeszcze niedoświadczony przemytnik, będący jeszcze na początku swej szmuglerskiej kariery mógł być zupełnie innym bohaterem, spoglądający na wiele spraw inaczej i z innego punktu widzenia.
Ten aspekt postaci doskonale udaje się Aldenowi uchwycić, bo nie tylko oddaje on w swoim występie ducha postaci pozwalającego nam widzom wierzyć, że to faktycznie młody Han, ale też jej naiwność i brak doświadczenia. Można powiedzieć, że Han jakiego znamy po części dopiero kształtuje się na naszych oczach z każdą kolejną przygodą, decyzją i jej konsekwencjami, które być może odciskają na nim swoje piętno i wpływają na to jakim człowiekiem stał się później.
Świetnie wypada oczywiście też grany przez cholernie, a wręcz nieprzyzwoicie utalentowanego Donalda Glovera, Lando, który śmiem stwierdzić, że wypada nawet lepiej i zabawniej niż pierwowzór. Ehhh… szkoda tylko, że tak mało dostajemy go na ekranie. Ale o tym za chwilę.
Jednak najbardziej cieszy mnie ilość czasu i to jak potraktowano postać Chewbaccki. Nasz sierściasty, często w trakcie filmu porównywany do dywanu, przyjaciel Hana wreszcie jest pełnoprawną postacią filmu, a nie tylko jego maskotką czy wydającym z siebie charakterystyczne dźwięki dodatkiem do Hana Solo. Zostaje nam odsłonięta jego dramatyczna przeszłość, kuriozalne okoliczności w których poznał się z naszym głównym bohaterem i geneza ich przyjaźni, która jak wiemy po innych filmach trwała do samego końca. To właśnie sceny interakcji, czy dialogów między tymi postaciami są -obok starć słownych i zderzeń ego Han i Lando – najlepszym elementem całego filmu. Dziwi mnie więc, że mając tak świetny potencjał ludzki, doskonałych aktorów i postacie wchodzące w tak ciekawe interakcje, twórcy, a konkretnie reżyser tak a nie inaczej rozłożył akcenty w filmie.
Han Solo: Gwiezdne wojny – historie to typowy heist movie, nie z jednym, a kilkoma skokami czy to na pociąg, czy górniczą planetę czy wielki statek kosmiczny. W zasadzie 3/4 filmu to ciągła akcja przy okazji której od czasu do czasu reżyser postanawia między kiepskimi ekspozycyjnymi dialogami wyjaśniającymi widzom o co chodzi i dlaczego tak a nie inaczej, zderzyć ze sobą ciekawe postacie, dać miejsce na lekką improwizację i choć minimalne zarysowanie pewnych relacji. Przez większość filmu podróżujemy niestety w szaleńczym tempie od sceny akcji do sceny akcji. Tylko chwilami dostajemy tak znakomite sceny jak spotkanie Hana z Chewbaccą i wyjęta niczym z „Casino Royal” scena spotkania i rozgrywki karcianej z Landem Calrissian’em. To trochę za mało. Tym bardziej, że obfita i efektowna akcja oraz spajająca ją fabuła, ostatecznie jest dość rozczarowująca, bezpieczna i mało zaskakująca.
Przyznam się szczerze, że już trochę męczy mnie to bezpieczne i odtwórcze podejście do Gwiezdnych wojen. Męczy mnie też kompletne ignorowanie potencjału jaki wnoszą do kosmicznego uniwersum nowe postaci. Postaci, które traktowane są tylko i wyłącznie jak napędzające akcje (i sprzedaż zabawek) bądź komizm sytuacyjny elementy fabuły. Taki los spotyka niestety dobrze zagranego przez Wood’ego Harrelsona Tobiasa Becketta. Bohatera będąca nijako mentorem dla Hana, choć intryguje i posiada potencjał na coś więcej, ostatecznie wpada w określony schemat. Podobnie sprawy się mają przy ukochanej młodego Hana, czyli Qi’Rze. Kto wie… Być może grana przez lepszą aktorkę niż Emilia Clarke zyskałaby głębie i niejednoznaczność w niektórych finałowych scenach. Jest niestety inaczej i od początku biegnącego określonym schematem filmu, wiemy jakie jest jej zadanie i jaką rolę pełni w całej historii.
To co jednak najbardziej irytuje, a co w Hanie Solo osiągnęło swoje apogeum, to ciągłe jechanie na nawiązaniach i nostalgii. Normalnie nie miałbym do tego pretensji. Ba! Sam lubię wyłapywać te elementy w filmach! Pod warunkiem jednak, że są one wplecione w niego organicznie, z sensem a nie tylko po to żeby były. Gorzej niestety gdy twórcy postanawiają budować w okół tego cały film lub wywoływać zaskoczenie zupełnie absurdalnym pod względem logiki z perspektywy przeciętnego widza cameo, które w zamiarze ma szokować tak jak choćby przy scenie ze Snokiem w „Ostatnim Jedi„, a ostatecznie wywołuje dezorientacje lub pełne politowanie wzruszenie ramionami. Cóż, może gdyby twórcy bardziej skupili się na dialogach i scenariuszu, nie musieliby ratować filmu sięgając po tak tanie chwyty.
Mimo wszystko Han Solo: Gwiezdne wojny – historie to całkiem kompetentny film dający prostą rozrywkę i radość dobrymi wstępami aktorskimi. W zwykłej kompetentności nie ma oczywiście nic złego. Jednak skoro robimy film o legendarnym kosmicznym szmuglerze, odrobinę więcej brawury, odwagi i szaleństwa nie byłoby niczym złym, a powiedziałbym nawet, że wysoce wskazanym. Tak dostajemy zaledwie ułamek tego co moglibyśmy otrzymać, a film zamiast głęboko zakorzenić się w naszej pamięci, wylatuje z niej niedługo po wyjściu z seansu. To właśnie to do tej pory stanowiło o sile każdego gwiezdno wojennego filmu w erze Disneya. To właśnie to sprawiało również, że na każdy z nich chodziłem do kina przynajmniej dwa razy. A czy chciałbym drugi raz pójść na Hana Solo? Szczerze mówiąc – niekoniecznie. I na tym najlepiej skończmy…
Zdjęcia: Bradford Young
CHCESZ WIĘCEJ RECENZJI I CIEKAWYCH ZESTAWIEŃ? POLUB NAS I BĄDŹ NA BIEŻĄCO: