Naprawdę niewielu współczesnych reżyserów w ostatnich latach dostarcza nam filmy z taką regularnością i natężeniem jak robi to 86-letni Ridley Scott. W ciągu ostatnich pięciu lat na kinowych ekranach mogliśmy oglądać cztery filmy brytyjskiego reżysera, które bynajmniej nie były kameralnymi, niskobudżetowymi produkcjami. Niemały podziw i szacunek budzi fakt jakiej skali i rozmachu filmowych przedsięwzięć podejmuje się – nie żebym wypominał – ale wiekowy już przecież twórca. Problem w tym, że większość jego ostatnich filmów rzadko wybijała się ponad przeciętność, przez co coraz częściej w jego kontekście pojawiają się zarzuty o odcinaniu kuponów, obalaniu własnego pomnika, czy rozdrabnianiu się na drobne jako reżyserski geniusz, który powoli staje się zwyczajnym filmowym rzemieślnikiem. Decyzję o powrocie do swojego kultowego filmu sprzed 24 lat jest więc na tyle odważna, że Scott nijako staje w szranki sam ze sobą i własną legendą, mogąc albo zamknąć usta krytykom, albo utwierdzić ich w dotychczasowym przekonaniu.
I jedno po seansie Gladiatora II można powiedzieć na pewno – powracając do tego starożytnego, krwiożerczego świata, reżyser Ridley Scott nie stracił nic ze swojego talentu do tworzenia pełnego spektakularnego rozmachu kina. Niestety, równocześnie potwierdził, że kompletnie utracił umiejętność budowania ciekawych protagonistów i opowiadania historii nie tylko poprzez widowisko, ale przede wszystkim towarzyszące nam podczas seansu emocje…
Minęło 16 lat od śmierci Marka Aureliusza a miasto Rzym popadło w chaos i anarchię, za sprawą rozpieszczonych, stanowiących personifikacje i żywy dowód panującego zepsucia i dekadencji cesarzy bliźniaków Gety i Karakalli (Joseph Quinn, Fred Hechinger). Kochany przez rzymskich obywateli główny generał rzymskich legionów, Akacjusz (Pedro Pascal ), jest już zmęczony wysyłaniem go, by przelewając krew następnych pokoleń młodych mężczyzn podbijał kolejne terytoria w imię cuchnącego zgnilizną, niepamiętającego już czasów swojej świetności Rzymu. Zanim jednak zrealizuje od dawna uknuty spisek mający powstrzymać powidoki zbliżającego się upadku, musi stoczyć tę jedną ostatnią bitwę podbijając ostatnie wolne miasto w Afryce Północnej. Tymczasem pod murami wciąż wolnej Numidii młody barbarzyńca Hanno wraz ze swoją żoną przygotowują się na oblężenie. Oboje walczą dzielnie, ale przeważające siły rzymskich legionów dowodzonych przez Akacjusza podbijają miasto. Żona Hanno ginie w bitwie, a on sam dostaje się do niewoli i zostaje wysłany do Rzymu, gdzie zostaje kupiony przez ambitnego – z braku lepszego określenia – biznesmena Makrynusa (Waszyngton). Ten dostrzegając jego gniew widzi w nim potencjał na idealnego gladiatora w Koloseum. Ale wszystko, czego chce Hanno, to zemsta na pewnym rzymskim generale…
Jednego Ridleyowi Scottowi nie można odmówić – ma chłop rozmach. Gladiator II jeśli chodzi właśnie o widowiskowość, o ten rozmach scenograficzny i spektakularności niektórych sekwencji, robi fenomenalne wrażenie. W tych aspektach to pewnością czołówka tego roku. Ambicje Scotta sięgają przebicia swojego czule i wielokrotnie wspominanego poprzednika, bardziej okazałymi scenami, bardziej zawiłymi intrygami politycznymi i dwukrotnie większą liczbą przerażających, bladych cesarzy. Jeśli chodzi o zapewnienie widzowi tego samego poziomu epickich bitew i porywającego widowiska kinowego, Gladiator II zdecydowanie spełnia oczekiwania.
Dopieszczona i drobiazgowa w szczegóły scenografia oraz czujne oko kamery operatora Johna Mathiesona nadają Rzymowi jaskrawy przepych, mocno sugerując i uwypuklając poprzez narrację wizualną duchowe i moralne zepsucie chylącego się ku upadku Imperium. Owszem, jest tu momentami trochę wybijającego z immersji CGI, szczególnie gdy na arenie pojawiają się pawiany, które bardziej niż małpy wglądają jak zmutowane cele kolejnego wiedźmińskiego zlecenia, ale cała reszta, czy to szerokie ujęcia Koloseum, czy panorama starożytnego krajobrazu miejskiego z lotu ptaka, wyglądają naprawdę dobrze. Niestety całą tą wspaniałą wizualną otoczkę na każdym kroku sabotuje leniwy i odtwórczy scenariusz, tak tragicznie przepełniony kliszami i postaciami, które co chwila podejmują głupie decyzje…
Co tu dużo mówić; w ogólnym zarysie fabuła Gladiatora II brzmi jak fabuła pierwszego filmu, w której śledziliśmy honorowego Maximusa Russella Crowe’a, który staje się gladiatorem po zamordowaniu swojej rodziny, przysięgając zniszczyć skorumpowane Imperium Rzymskie. Podobnie jak w „Gladiatorze” z 2000 roku, film zaczyna się sekwencją batalistyczną, która rozgrywając się zarówno z perspektywy rzymskich galeonów, jak i obleganych murów miasta, tworzy większe i bardziej obfitujące w efekty wizualne widowisko, ale… no właśnie, ALE… ale brakuje w nim wszystkiego, co uczyniło początek oryginału tak porywającym, czytaj: napięcia, pierwotnego brudu i stawki, czy zapadających w pamięć dialogów.
Podstawowym problemem sequelu jest więc jego absolutna generyczność i odtwórczość. Gladiator II to w swoim rdzeniu fabularna kalka tego co widzieliśmy, albo w najlepszym wypadku pewna wariacja na temat wątków z pierwszego filmu. Przez to śledzenie losów i wątku głównego protagonisty jest nieangażujące, wszystko wydaje się miałkie, pozbawione energii. Bohater Paula Mescala przemierza bliźniaczo podobną drogę do Maximusa, tyle że w jego drodze gladiatora kompletnie brakuje emocjonalnego impaktu, czegoś co kazałoby nam śledzić jego losy z zapartym tchem i zaciśniętymi z nerwów knykciami. Mam wrażenie, że Ridley Scott nigdy nie próbuje utożsamiać nas, widzów, z widzami na trybunach areny obserwującymi krwawe igrzyska, mającymi swoje sympatie i wykrzykując w Koloseum imię swojego faworyta. Nie, my obserwujemy wszystko z boku, troche beznamiętnie, z obojętnością.
Jest jednak jeden wątek, jedna postać, która wydaje się w pojedynkę ciągnąc ten ciężki wózek pełen oczekiwań i jest nim absolutnie fenomenalny Denzel Washington. Jego pnący się po szczeblach władzy handlarz bronią, właściciel szkółki gladiatorów, do której trafia Hanno, uosabiający wszystkie kapitalistyczne cnoty Makrynus jest intrygujący, wielowarstwowy, niejednoznaczny i napędza w ruch całą narrację. Podczas gdy biedny Paul Mescal dwoi się i troi, tocząc nierówny bój z legendą Russella Crowe’a, Denzel Washington bez zbędnego wysiłku błyszczy blaskiem prawdziwej gwiazdy. Ma się wrażenie, że facet gra w swoim własnym, dodajmy; dużo ciekawszym filmie. Przeżuwa dialogi jak polędwicę wołową zamiatając pokoje w swoich bogatych i wspaniałych szatach… ten film byłby prawie bez życia, bez tej iskry, którą wnosi. Jego naturalna charyzma, której tak brakuje Mescalowi, oraz spontaniczna ekspresja, stanowią jakże potrzebną ozdobę i powiew świeżości w produkcji, która miejscami zalatuje 24-letnim bąkiem, którego ktoś cichaczem puścił w sali kinowej pełnej ludzi…
Kompletnie po przeciwległym biegunie znajduje się Paul Mescal starający się udźwignąć ciężar protagonisty, nie mając niestety ani potrzebnej do tej roli charyzmy, ani dobrego scenariusza. Jego Hanno jest płaski i nijaki. Niby próbuje się nam pokazać jak porywa współtowarzyszy broni płonnymi przemowami, ale przy tym nijak nie porywa widza, nie angażuje w swój wątek. I to nawet nie wina aktora, który ma przecież niesamowity talent (którym niezmiennie jestem zauroczony), ale scenariusza, dobrej historii i braku jakichkolwiek narzędzi, które pozwoliłby mu pobawić się tą postacią po swojemu. A trzeba przyznać, że miał olbrzymie sandały do wypełnienia…
Reszta obsady albo zdaje się odgrywać swoje rolę na autopilocie i być ledwo obecna na planie (Connie Nielsen), albo daje zaledwie poprawy występ (Pedro Pascal). Co prawda niewielu aktorom udaje się uchwycić zmęczenie światem i umęczenie duszy w taki sposób jak jemu, ale patrząc na Pascala w tej roli czułem chwilami vibe ciepłego tatuśka z kapciami, a nie wielkiego rzymskiego generała. On też jest trochę Maximusem tego filmu, tym którego nigdy nie zdradzono, który nigdy nie dostał się do niewoli i nie został gladiatorem. Maximusem żołnierzem, ucieleśnieniem „marzenia o Rzymie” Marka Aureliusza. Niestety, ten ciekawy koncept nie wybrzmiewa tak jak powinien, bo zwyczajnie nie poświęca się mu wystarczająco dużo czasu. Trochę energii i nieprzewidywalności w swoich scenach do filmu wniósł duet Joseph Quinn i Fred Hechinger. Ich Geta i Karakalla jako cesarzowie bliźniacy są groteskowi, bezczelni, niezrównoważeni i wręcz błazeńscy w niektórych momentach, ale stanowią przy tym doskonałe uosobienie schyłkowości i zepsucia rzymskiego imperium.
Nawet nie wkurza mnie to w jak nieudolny i momentami groteskowy sposób Ridley Scott żeruje na nostalgii do oryginału. Nie irytuje, choć istotnie lekko dziwi, że robiąc to Scott sprawia wrażenie jakby sam do końca nie wiedział albo nie rozumiał za co widzowie pokochali „Gladiatora” i co sprawiło, że dziś dorobił się statusu filmu kultowego. To na co jednak nie jestem w stanie przymknąć oka, to całkowicie leniwy, odtwórczy i generyczny scenariusz oraz – nazwijmy to wprost – miejscami kompletne urąganie ludzkiej inteligencji i śmianie się logice prosto w twarz. Żeby była jasność. Należę do widzów o bardzo wysokim poziomie zawieszenia niewiary. Nie szukam, nie czepiam się, nie analizuje szczegółów póty, póki cała reszta działa na tyle dobrze, że przestaje to mieć dla mnie pierwszorzędne znaczenie.
Tutaj niestety miejscami mamy sceny kluczowe dla całej fabuły, które wymagały ode mnie takiego poziomu zawieszenia niewiary, do którego ani ja, ani nawet Armand Duplantis ze swoją tyczką nie jesteśmy w stanie doskoczyć. Są tu momenty, przy których wręcz odruchowo chowałem głowę między rękami, zwyczajnie nie wierząc, że Ridley Scott zaakceptował wątki tak pretekstowo domknięte, tak tekturowe i bezsensowne na pierwszy rzut oka. Nie chce wchodzić w spoilery, ale uwierzcie mi na słowo – postacie w tym filmie są bardzo kiepskie w intrygach czy ukrywaniu się ze swoimi zamiarami. Bynajmniej nie uważają też, że złym pomysłem jest otwarte mówienie o planach zamachu stanu w obecności niegodnych zaufania sług czy łatwych do skorumpowania senatorów.
Być może w całkowitym oderwaniu od oryginału ten Gladiator II mógłby nawet zadziałać jako fajna widowiskowa rozrywka na piątkowy wieczór. Mógłby, ale nie jest, o czym z resztą co rusz w retrospekcjach czy narracyjnych szturchnięciach widza z podpisem „a pamiętasz to?”, dobitnie przypomina nam o tym sam Ridley Scott. Mnie z tego wszystkie jednak najbardziej boli to, że Gladiator II nawet przez moment nie wywołał u mnie 1% takich emocji jak wywoływał oryginał. Gdy na samym końcu z kinowych głośników wybrzmiało rzecz jasna kultowe „Now We Are Free” trochę wzruszyłem… ale ramionami, bo moje przywiązanie do historii i bohaterów było bliskie zeru. Miałem tylko nadzieje, że z Dundusem jest wszystko okey…