Flow recenzja filmu

Flow (2024): Kocia odyseja

Często patrząc na repertuary kin czy box-officowe rankingi, można odnieść wrażenie, że w zasadzie poza drobnymi wyjątkami, jak np. kultowe Studio Ghibli, kinowe animacje robią wyłącznie Disney, Pixar i DreamWorks. I nie zrozumcie mnie źle, ja uwielbiam sporą część produkcji spod ich szyldu, a zeszłoroczny „Dziki robot” od DreamWorks właśnie jest jednym z moich ulubionych filmów 2024 roku. Sęk w tym, że jak próbuje sobie przypomnieć najciekawsze animacyjne pozycje ostatnich lat, które zapadły mi w pamięć i wypaliły w niej jakiś trwały ślad, to zawsze są to te mniejsze, niezależne produkcje przełamujące schemat i idące własnymi ścieżkami. Czy to mowa o „Czerwonym żółwiu„, czy francuskiej animacji „Zgubiłam swoje ciało” bądź „Psie i Robocie” Pablo Bergera, każde z nich to małe narracyjne dzieło sztuki opowiadające swoje historię w unikalny sposób. Łotewskie Flow stworzone przez Gintsa Zilbalodisa wydaje się czerpać po trochu od każdej z tych pozycji, stając się tym samym jedną z najbardziej magicznych filmowych podróży jakie dane mi było ostatni przeżyć i jakie zapewne przeżyje w 2025 roku.

Akcja Flow rozpoczyna się w lesie, w którym poznajemy uroczego czarnego kota zamieszkującego w dawno opuszczonym przez ludzi domu otoczonym kilkoma mniejszymi mniejszymi i jednym gigantycznym posągiem kota. Nie wiemy co to za miejsce, nie wiemy dlaczego tak wygląda, do czego służy i kto je zbudował i łotewski reżyser Flow, Gints Zilbalodis, nawet przez chwile nie próbuje nam tego wyjaśnić. To nie jest ważne. Nasz sierściuch jak typowy przedstawiciel swojego gatunku jest dość ostrożny, stroni od towarzystwa miejscowych zwierząt, podąża własnymi ścieżkami, a na widok podążającego za nim w pełni ekscytacji golden retrievera, który odłączył się od grupy miejscowych psów, stroszy się, jeży, prycha i na wszelkie możliwe sposoby daje wyraz swojej dezaprobaty na myśl o jakimkolwiek towarzystwie.

Niedługo później cudem unikający stratowania przez stado uciekających jeleni kot musi uciekać przed zalewającą wszystko dookoła falą nieokiełznanej wody. Choć wspina się na najwyższy możliwy punkt, czyli czubek ucha najwyższego kociego posągu, wkrótce pod wodą znajdują się nawet czubki najwyższych drzew, a jedyne co widać na horyzoncie to zalewająca wszystko dookoła woda. I pewnie nasz czarny kocur byłby w niezłych opałach, gdyby na ratunek nie pojawiła się stara łódka z poszarpanym żaglem, a za jej sterami… kapibara.

Zmuszony do pokładowej kohabitacji z sporych rozmiarów gryzoniem kot musi chwilowo odejść od swoich kocich przyzwyczajeń, szczególnie, że wkrótce na pokładzie żaglówki zagoszczą inni zwierzęcy uciekinierzy, w tym ciekawski i cierpiący na nałogowe zbieractwo lemur, wygnany ze stada ptak ze złamanym skrzydłem i radośnie merdający ogonem na widok kota golden retriever, dokładnie ten sam od którego z taką godną podziwu determinacją próbował się wcześniej uwolnić. Nasza dziwna grupka ocalałych początkowo dryfuje bez celu żeby w końcu obrać kurs na wyrastające zza horyzontu szczyty gór. Mimo dzielących ich różnic dobrze wiedzą, że w obliczu katastrofy jedynym sposobem na przetrwanie jest odsunięcie ich na bok, współpraca i harmonijne współistnienie. One to rozumieją, ale czy rozumiemy to my, wielcy nieobecni tego świata?

Chociaż w świecie Flow nie widać żadnych ludzi, ślady ich obecności można wyczuć wszędzie, a to sprawia, że ​​zaczynamy się zastanawiać dlaczego ten świat najwyraźniej od bliżej nieokreślonego czasu znajduje się pod rządami zwierząt. Czy powódź nawiedzająca ten świat to metafora biblijnego oczyszczenia, czy może meta komentarz twórcy dotyczący zmian klimatycznych oraz odpowiedzialności człowieka, a może obie odpowiedzi są prawidłowe? Reżyser w żadnym momencie nie narzuca żadnej narracji, nie tłumaczy nam rzeczy i nie opiera się na dosłownościach. Ten świat wygląda znajomo, a jednak jest w nim coś majestatycznego, unikalnego. To połączone z naprawdę znakomitą ścieżką dźwiękową, intrygującym quasi postapokaliptycznym światem, w którym nasze zwierzaki dryfują między monumentalnymi, przypominającymi świątynie budowlami, stanowiącymi pomniki, a raczek grobowce ludzkiej obecności, czyni seans Flow doświadczeniem wręcz metafizycznym, przypominającym swego rodzaju filmową medytację.

Łotewski reżyser i współautor scenariusza Gints Zilbalodis nie potrzebuje nawet linijki dialogu, aby wpompować w całą narracje takie pokłady serducha, wrażliwości i tzw. żyćka, którym można by obdzielić conajmniej kilka innych produkcji. Nie znajdziecie tu taniego efekciarstwa, prostego szantażu emocjonalnego, a choć każdy ze zwierzaków posługuje się jedynie takim językiem jakim obdarzyła go matka natura, nie mamy problemu ze zrozumieniem i odczytaniem jakiejkolwiek z emocji. Zilbalodis sprawia, że my widzowie stajemy się współpasażerami tej dziwnej, małej łodzi ratunkowej, żebyśmy przeżyli tę zarówno dosłowną, jaki i duchową podróż ku nieznanemu razem. I wychodzi mu to absolutnie doskonale…

Wizualnie Flow może i niczym nie zachwyca będąc dość prostą komputerowo generowaną animacją w stylu cinematiców do gier, robiącą głównie wrażenie samym pomysłem na desing pewnych lokacji i dbałością o odpowiednie oświetlenie drugoplanowych przestrzeni. Tak zaś jednak jeśli chodzi o samą płynność i naturalność, z jaką animacja oddaje stereotypowe zachowania i sposób poruszania się zwierzaków, jest absolutnie znakomity. Świetnie działa również pewna archetypiczność zwierzaków, które zachowują się dokładnie tak jakbyśmy mogli sobie wyobrażać, że będą się zachowywać w naturalnym środowisku. Czarny kot trzyma się na uboczu, ciekawski lemur jest wszędzie i zagląda w każdy kąt, a wiecznie podekscytowany wszystkim dookoła golden retriever wprowadza odrobinę potrzebnego chaosu. Jeśli jednak ktoś by się spytał o mojego duchowego zwierzaka, to bez mrugnięcia okiem wskazałbym kapibarę, która łączy olbrzymi altruizm i bezinteresowność z umiejętnością pochłaniania olbrzymich ilości jedzenia i ucinania sobie długich chrapliwych drzemek.

Tak jak wspominałem w seansie Flow jest zarówno coś relaksującego niczym w filmowej medytacji, jak i metafizycznego, poprzez to w jaki sposób reżyser portretuje zarówno świat przedstawiony, jaki i wspólną drogę i przeżycia zwierzęcej załogi. Jest w tym smutek, przygnębienie i gorycz, jak i pewien kojący spokój i akceptacja. Co najlepsze, to emocje którymi to my i nasza wrażliwość wypełnia tę podróż. Podróż, którą każdy z nas może przeżyć na swój sposób i wyciągnąć z niej inną lekcję. Dla mnie to przede wszystkim historia o wzajemnej akceptacji, przełamywaniu często wydających się nie do skruszenia barier w imię wspólnego dobra, wspólnym wytrwaniu w obliczu przytłaczającej bezradności, ale również o zrozumieniu natury prawdziwej przyjaźni, odrzuceniu i odnalezieniu nowej rodziny. Jak sugeruje klamra narracyjna na końcu filmu, jest to również opowieść o pewnym cyklu życia i natury, który będzie trwał nadal, nawet bez naszego udziału. Przyznajcie, naprawdę mało który film potrafi powiedzieć tak dużo bez użycia jednej linijki dialogu…

 


Flow recenzja filmu

 


Film OBEJRZAŁEM DZIĘKI UPRZEJMOŚCI: