Deadpool & Wolverine recenzja filmu

Deadpool & Wolverine (2024): Klub wyrzutków

Marvel nie mógł chyba wybrać lepszego momentu na premierę filmu, który – zaznaczmy – powstał głównie dzięki temu, że Hugh Jackman, który zdążył się już przecież pożegnać ze swoją rolą w znakomitym „Loganie, prywatnie przyjaźni się z Ryanem Reynoldsem, z którym bardzo chciał zagrać w jednym filmie. Wszyscy chyba wiemy jak wygląda MCU w erze post-edgame’owej i w jakim kierunku zmierza największa na świecie filmowa franczyza. No nie za ciekawie to wygląda delikatnie mówiąc. Dlatego będący jedyną w tym roku kinową premierą w ramach MCU Deadpool & Wolverine w swojej luźnej, niezobowiązującej formule był tak potrzebny i działa niczym zaczerpnięty z ulgą oddech przez Uniwersum, które nadęło się i spuchło do granic możliwości od nadmiaru produkcji i chybionych pomysłów przez ostatnie kilka lat. Ten film zwyczajnie działa, mimo, iż momentami ciężko go nawet nazwać filmem…  

Naszego nałogowego żartownisia spotykamy w dość nieciekawym dla jego życia momencie. Kiedy spotykamy Wilsona Wade’a po raz pierwszy od sześciu lat, został wyrzucony na bruk przez swoją dziewczynę Vanessę ( Morena Baccarin ) i odrzucony przez Avengersów, choć za wszelką cenę chciał robić coś istotnego pogodził się już z byciem przegrańcem, a teraz sprzedaje używane samochody u Petera i nosi kiepską perukę. Ma jednak przyjaciół, tych dziewięciu ludzi, którzy stanowią jego cały świat. Dlatego gdy w jego drzwiach pojawia się znana z serialu „Loki” organizacja TVA, z stereotypowym przykładem ambitnego korposzczura Mr. Paradox’em na czele, informując o rychłym końcu jego istnienia jego osi czasowej spowodowane śmiercią Wolverina, ten nie zastanawia się nawet sekundy. Rozpoczyna podróż po multiwersum poszukując innego wariantu Logana, który pomoże mu uratować jego oś od unicestwienia. W końcu znajduje, ale – delikatnie mówiąc – nie jest to wariant w najlepszym momencie swojego życia. I tak dwóch smutnych przegrańców ruszają w podróż, która będzie stanowić dla nich swego rodzaju katharsis…

Dokładnie tak. W swoim rdzeniu Deadpool & Wolverine to film o dwóch smutnych gościach, z których jeden maskuje smutek wystrzeliwanymi jak z karabinu żartami a drugi wylewanym za kołnierz Jackiem Danielsem oraz opryskliwym i gburowatym usposobieniem, którzy muszą coś razem przejść, czegoś się nauczyć i coś przepracować. To proste, sztampowe, ale dzięki znakomitej chemii między Jackmanem i Raynoldsem działa doskonale. W ogóle to film zaskakująco postaciocentryczny, skupiony na swoich bohaterach a dużo mniej zainteresowany otwieraniem nowych ścieżek fabularnych i budowaniem czegokolwiek w ramach MCU.

Zresztą poza wspomnianym TVA oraz kąśliwymi żartami Reynoldsa fakt, to że Deadpool & Wolverine to film w ramach MCU nie jest w żaden sposób zaznaczany. Ba, jeśli już to rozpatrywałbym go bardziej w kategorii listu miłosnego i pożegnania dla całego uniwersum tworzonego przez FOXa. Jako że istotnym motywem fabuły jest motyw zapomnienia, poczucia braku sprawczości i bycia istotnym przez duet bohaterów, Kevin Feige, Ryan Reynolds i reżyser Shawn Levy idą z tym o krok dalej oddając hołd  postacią zapomnianym, będącym już na śmietnisku historii suprerbohaterskiego kina, a nawet tym którym nigdy nie dano szansy zaistnieć i robią to niesamowicie przemyślanie i subtelnie, bo zwyczajnie to pasuje i działa w ramach opowiadanej historii. Owszem, Reynolds tak samo jak naśmiewa się obecnej kondycji MCU i swojej roli jako jego zbawcy, tak samo śmieje się z superbohaterskich filmów sprzed dwóch dekad. Zamknięcie  rozdziału FOX Universe nie sprowadza się jedynie do pierwszej sceny walki między Deadpoolem i Wolverinem z przerdzewiałym logiem studia w tle, ale do przypomnienia wszystkim widzom jak różne i ważne to były filmy i postacie dla wielu z Nas.

Tak jak jednak mówiłem – w absolutnym centrum filmu jest duet postaci, które muszą przejść wspólną wyboistą drogę, kilka razy się pochlastać, powyklinać, wyrzucić z siebie rzeczy, aby na końcu znaleźć się w tym konkretnym miejscu do którego cały czas prowadziła historia. Jeśli chcieliście pełnokrwistego antagonisty, na jakiego trochę zapowiadała się zaginiona siostra Prof. Xavier – Cassandra Nova, to i niestety ona w historii pełni rolę zajączka, którego ścigają nasi bohaterowie. Nawet jeśli Emma Corrin wyciąga z tej postaci maksimum na który pozwala jej scenariusz, to jej bohaterka jak wielu innych przez nią w MCU wpada w schemat złoczyńcy, który jest bo musi i żeby bohaterowie mieli co robić. Deadpool & Wolverine ma bowiem w gruncie rzeczy bardzo pretekstowy, prosty jak konstrukcja cepa scenariusz, a na wielu płaszczyznach ciężko go nawet nazwać dobrym filmem. Tylko co z tego skoro dzięki Reynoldsowi i Jackmanowi absolutnie działa jako buddy movie, którego nie powstydziłby się Shane Black i dostarcza dokładnie tego rodzaju rozrywki i humoru, który obiecuje i zapowiada.

Jeśli zastanawialiście się, czy Disney odważy się na R-kę z całym dobrodziejstwem inwentarza, to spieszę donieść, że tak – to jest absolutnie pełnokrwista R-ka. Kiedy trzeba jest brutalnie, krwawo, a fakt, że zarówno Deadpool jak i Wolverine w końcu trafili na kogoś komu mogą naprawdę zrobić krzywdę bez konsekwencji zostaje kilkukrotnie wykorzystany w filmie w scenach akcji. Te wyglądają naprawdę dobrze, szczególnie w kwestii pracy kamery i choreografii. Mamy sceny w otwartej przestrzeni, w ciasnej i zamkniętej oraz klasyczną korytarzówkę rodem z gier typu hack and slash, więc jest kreatywnie i różnorodnie, a sama walka nie ma prawa się znudzić.

W kwestii humoru film pozostaje całkowicie wierny duchowi serii. Już sama znakomita scena otwarcia trochę ustanawia nam wysokość poprzeczki na którą studio i reżyser pozwoliło Reynoldsowi (a pozwoliło chyba na wszystko co sobie wymyślił) w kwestii żartów, wyśmiewania MCU, autoironi oraz łamania czwartej ściany i muszę przyznać, że zdecydowanie większość z nich trafiała. Szczególnie, że na szczęście nie zapomniano o tym jaką rolę pełnią humor i żarty w budowie charakterze postaci i że funkcjonują jako system obronny smutnego klauna, którym Wade Wilson jest i co jest kluczowe dla DNA jego bohatera. Być może faktycznie momentami Ryan Reynolds jest w tym filmie aż zbyt intensywny, a jego potrzeba tłumaczenia i puentowania żartem niemal wszystkiego co sami widzimy na ekranie potrafi miejscami irytować, ale koniec końców częściej w filmie wybuchałem śmiechem niż przewracałem oczami więc i to jest tylko mała szczypta dziegciu do beczki miodu.

Uspokoję też tych, którzy obawiali się, że Deadpool & Wolverine w jakichś sposób zaprzepaści i podkopie spuściznę po „Loganie”, bo dość wyraźnie i wielokrotnie w filmie podkreśla się, że to kompletnie innym Wolverine. Poza tym i sam Jackman dużo bardziej i luźniej bawi się tą rolą, a fakt że możemy go w końcu zobaczyć w oryginalnym komiksowym komiksie, a nawet z pewnym jego elementem którego się absolutnie nie spodziewałem, i że to wygląda tak dobrze, już samo w sobie legitymizuje jego kontrowersyjny dla wielu powrót do roli. Dynamika między nim a Deadpoolem całkowicie sprzedaje ten film przykrywając niedoróbki scenariuszowe, a mnie osobiście przywodziła na myśl relację między Riggsem a Murthaugiem z „Zabójczej broni”, którą kocham miłością szczerą i absolutną.

Deadpool & Wolverine to być może nie jest najlepszy film, ale jest wszystkim tym czego i MCU i ja potrzebowałem w tym momencie, w tej chwili – czystą i bezpretensjonalną rozrywką. To obiecywano i dokładnie to otrzymaliśmy, a motyw dwóch złamanych życiem chłopów, którzy przechodzą wspólną drogę ucząc się od siebie nawzajem zawsze będzie działał i ogrzewał moje serducho. Cóż mogę powiedzieć, to film o wielu wadach, film, który momentami nawet ciężko nazwać filmem, ale bawiłem się świetnie i nawet mi nie wstyd kiedy wychodząc z kina nuciłem „Like a Prayer” pod nosem.


Deadpool & Wolverine recenzja filmu