Pierwsza część Martwego Basenu okazała się strzałem w dziesiątkę. Film nie tylko przy relatywnie niskim budżecie zarobił mnóstwo pieniędzy, nie tylko udowodnił, że filmy z kategorią R również mogą zapełniać sale kinowe, ale pokazał wpatrzonym w MCU fanom filmów superbohaterskich jakie możliwości daje w pełni wykorzystanie potencjału komiksowych konwencji. Przełamywanie czwartej ściany, samoświadomość, intertekstualność i niewybredny humor, owszem, może czasem z gatunku tych klozetowych, ale nierzadko również wymierzony w punkt i doskonale podsumowujący realia rządzące współczesnym kinem rozrywkowym – to wszystko stanowiło o ogromnej sile marki, którą stał się „Deadpool„. Sukces ’jedynki’ był jednak w sporej części efektem świeżości jaką wniosła na rynek kina superbohaterskiego, aniżeli faktycznym poziomem samego filmu. O ile w przypadku pierwszej części niewybrednie żartujący Rayan Raynolds mógł przysłonić fabularne niedoskonałości i inne niedociągnięcia filmu, tak sequel drugi raz tego samego efektu nie wywoła…
Na całe szczęście Deadpool 2 trzyma poziom. Już od pierwszych scen ustanawia nowy status bohatera, który nie tylko od pierwszej sceny filmu musi się zmierzyć z własną śmiercią, dramatem w życiu prywatnym, ale i podejmuję się godnej Sarah Connor misji mającej uratować pewnego młodego mutanta przed bio-ulepszonym super-żołnierzem z przyszłości. Zanim to jednak nastąpi nieustannie sarkastyczny Wade Wilson spróbuje swoich sił jako stażysta w Uniwersytecie X-Men, a w końcu w geście anty-szowinistycznego protestu założy własną grupę bohaterów o przewrotnej nazwie X-Force. Dziać się będzie więc sporo i to nie tylko jeśli chodzi o ilość akcji czy efektowności samego filmu, ale przede wszystkim w warstwie psychologicznej głównego bohatera, jego relacji z innymi postaciami i wewnętrznej przemianie, którą przechodzi w czasie filmu.
To chyba właśnie obok tej całej samoświadomej i przepełnionej meta-komentarzami otoczce filmu, jest jego najmocniejszą stroną. Dzięki pewnym wydarzeniom poznajemy drugie oblicze Wade Wilsona, oblicze smutnego clowna, dla którego humor i sarkazm jest sposobem na ukrywanie prawdziwych emocji. Można więc śmiało stwierdzić, że do pewnego stopnia Deadpool 2 jest dużo dojrzalszym filmem od poprzednika.
Mylne byłoby jednak pochopne wyciąganie wniosku, że jest to równoznaczne z tym, że brakuje w nim charakterystycznego humoru stanowiącego tak naprawdę siłę napędową całego filmu. Jest wręcz przeciwnie. Już od pierwszych scen widać jak na dłoni, że twórcy sequela za punkt honoru wzięli sobie przebicie pod tym względem poprzedniczki, i do pewnego stopnia można powiedzieć, że im się to udaje. Co odbywa się niestety kosztem podporządkowanej kolejnym wygłupom zamaskowanego najemnika fabule.
Nawiązań do popkultury jest tu mnóstwo. Od czołówki parodiującej Bonda, przez Harrego Potter, Stranger Things, Johna Wicka, którego reżyserem był nie kto inny jak David Leitch, na prztykach w stronę innych superbohaterskich produkcji kończąc. Można powiedzieć, że humor w Deadpoolu 2 jest do tego stopnia meta, że paradoksalnie prościej jest bez znajomości budowanego od dekady MCU wskoczyć w fabułę „Wojny bez granic”, niż wychwycić każde nawiązanie i kontekst żartów, którymi na prawo i lewo sypie do widza Ryna Raynolds. Obrywa się Loganowi i jego kopiowaniu pomysłu z kategorią R. Wyjaśnia się sprawa pustej szkoły X-Men. Deadpool śmieje się z chronologicznego bajzlu filmów Foxa oraz faktu, że Josh Brolin zagrał Thanosa w innym popularnym superbohaterskim filmie. Aby więc w pełni zrozumieć każdy żart trzeba wiedzieć coś o MCU, Uniwersum FOXa, a przede wszystkim… znać 'jedynkę’.
Z niczego bowiem Deadpool nie żartuje tak, jak z samego siebie. Scenarzyści świadomie powielając, ba, wręcz kopiując żarty z poprzednich części, wspominają w ich trakcie o „leniwym scenariuszu”, a sam Deadpool wykorzystuje komiksową konwencję raz będąc świadomy tego że gra w filmie, innym razem kompletnie tego nie zauważając. Podoba mi się również kreatywność z jaką wykorzystali twórcy moce regeneracyjne głównego bohatera oraz dużo lepsza choreografia walk. Mówię tu szczególnie o walkach z udziałem Cable’a i Domino, której moc szczęścia swoją drogą również zostaje doskonale wygrana i wykorzystana jako ironiczna deus ex machina w kilku momentach w trakcie filmu.
Podobnie jak wielu innym widzom i mi brakowało dużo więcej czasu poświęconego nowo wprowadzonym postaciom. Nie zrozumcie mnie źle! Zazie Beetz i Josh Brolin są doskonali w swoich rolach i to właśnie przez to oraz to jak szybko oboje zdobyli moją sympatię, chciałbym o nich samych i ich motywacjach wiedzieć nieco więcej. Oby kolejne – kto wie – być może solowe filmy to rozwinęły.
Ryan Raynolds – bo to w końcu przede wszystkim z nim trzeba uosabiać Deadpoola jako markę – dostarcza nam więc kolejną, pełną soczystych, choć czasem nietrafionych żartów rozwałkę, której udaje się spełnić oczekiwania fanów, ale nic ponad to. Poza niewielkim progresem w warstwie psychologicznej, to dalej ta sama bezczelnie skuteczna i prymitywna rozrywka, która sprawia radość, bawi i czuć, że płynie z miłości do komiksów czy popkultury w ogóle, ale ostatecznie popełnia te same błędy, a co gorsza pozbawiona jest efektu świeżości, który w dużym stopniu decydował o sukcesie pierwszej części. To jednak nic, bo i ja, i reszta fanów Deadpoola i tak będzie oglądać te filmy i dalej czerpać z nich taką samą radochę jak dotychczas. A jeśli okaże się, że będą lepszymi filmami. Cóż, jeśli będą tak samo zabawne i szczere, to nie mam nic przeciwko…
Zdjęcia: Jonathan Sela
Recenzja została opublikowana również na portalu ZażyjKultury.pl
Za seans serdecznie dziękuję:
CHCESZ WIĘCEJ RECENZJI I CIEKAWYCH ZESTAWIEŃ? POLUB NAS I BĄDŹ NA BIEŻĄCO: