Kilka minut. Tyle wystarczyło aby Cloverfield Lane 10 wbiło widza w fotel i nie wypuściło z niego aż do napisów końcowych. Film Dana Trachtenberga zaskakuje, trzyma w napięciu i nie pozwala nawet na chwilę rozproszenia. Kto spodziewał się nawiązań i wyraźnych konotacji z „Projekt: Monster” – poczuje się zawiedziony. Z kolei jeśli ktoś szuka filmu który go zaangażuje, pogra na jego emocjach, a i czasem mocno zdezorientuje – to niech szybko rezerwuje bilet do kina. Bo właśnie to i wiele więcej, oferuje Cloverfield Lane 10.
Michelle budzi się po wypadku samochodowym zamknięta pod kluczem w pokoju bez okien. Przyprawiające o ciarki na plecach miejsce mocno ją dezorientuje, a na domiar złego nie pamięta jak, i dlaczego się w nim znalazła. Z pomocą nie przychodzi również Howard – gospodarz przybytku, tłumacząc że ta uległa wypadkowi, na ziemię nastąpił atak, cywilizacje i ludzkość szlag trafił, a ona znajduje się w jego bunkrze przeciwatomowym, ogólnie – bez paniki, wszystko pod kontrolą. Trudno się więc dziwić, że bohaterka podchodzi do hiobowych wieści z mocną rezerwą i niedowierzaniem. Sprawy nie ułatwia też fakt, że potężnie zbudowany mężczyzna bynajmniej nie wygląda na miłego koleżkę i kogoś komu można wierzyć na słowo. Michelle postanawia więc, że nie spocznie póki nie przekona się na własne oczy co, i czy w ogóle coś się stało, a nie jest ona – tak jak przypuszcza – jedynie zakładniczką groźnego psychopaty.
Klaustrofobiczne wnętrze, scenografia ograniczająca się tylko do bunkra, oraz fakt, że w filmie mamy tylko troje bohaterów sprawia, iż siłą rzeczy uwaga mocno skupia się na aktorach. Ci na szczęście stają na wysokości zadania dając popis gry aktorskiej, a już w szczególności jeden Pan. John Goodman to zdecydowanie najjaśniejszy punkt filmu. Obłęd który maluje się na twarzy tajemniczego gospodarza, despotyczny czy wręcz toksyczny charakter jego bohatera, jak i postura, która sama w sobie budzi respekt, to wszystko zasługa właśnie znanego z „Big Lebowski” czy „Flinstonów” aktora. Przyznaję bez bicia że mam do niego słabość, a oglądanie go w takiej roli na dużym ekranie, to czysta przyjemność. Nie ustępowali mu również Mary Elizabeth Winstead i John Gallagher Jr., ale to właśnie jego charyzmę i mimikę szaleńca najbardziej zapamiętacie z tego filmu. No i jeszcze dźwięk, bo ten jest najwyższych lotów.
Choćby z racji na tytuł, i nawet po mimo świadomości chwytu marketingowego jaki się za nim kryje, ciężko nie dopatrywać się w Cloverfield Lane 10 nawiązań do popularnego found footage wyprodukowanego przez J.J. Abramsa w 2008 roku. Tych jest jak na lekarstwo, przynajmniej w początkowej fazie filmu. Co więcej, nawet jeśli są, to trzeba sobie zadać jedno pytanie, czy na pewno są to powiązania, czy może tylko mrugnięcie okiem i pogrywanie sobie w rozemocjonowanym fabułą widzem. Ciężko stwierdzić, to wiedzą chyba tylko sami twórcy. Z kolei J.J. Abrams otwarcie mówił, że film Trachtenberga nie należy traktować jako sequela poprzednika, a raczej jako dalekiego krewnego czy swego rodzaju antologie. Możliwe, że nowy Cloverfield na bazie popularności filmu o demolującym miasto przybyszu, budują fundament pod całkiem nowe uniwersum, częstując Nas przy okazji filmem, który tylko w minimalny sposób do tego fundamentu nawiązuje. Poplątane, prawda?
Jeśli już szukać powiązań, to prędzej można je znaleźć w sposobie prowadzenia fabuły aniżeli w scenariuszu. Tak jak „Projekt: Monster”, tak Cloverfield Lane 10 swoje napięcie i dreszczową atmosferę buduje na niewiedzy widza. W filmie Abramsa niewiedza opierała się na tytułowym monstrum. Jak wygląda? Skąd pochodzi? Czego chce? To pytanie które zadawał sobie widz oglądając jak tajemniczy potwór zamienia ulice Manhattanu w własny plac zabaw. Z kolei u Trachtenberga pytania brzmią trochę inaczej. Kim jest Howard? Jakie ma zamiary? Czy apokalipsa w ogóle nastąpiła? No i najważniejsze: Kiedy jakieś nawiązanie do poprzednika?! Jak sami widzicie – niewiedza widza, to błogosławieństwo dla reżysera, a już w szczególności dla reżysera horroru czy thrillera. Dzięki niej nowy Cloverfield to tak dobry film. Film który sam z pewnością obejrzę jeszcze nie raz, nie dwa. I na koniec jedna rada: „Monster comes in many forms”, weźcie sobie ten cytat z okładki do serca. Bo w tym tkwi sedno, dosłowność, jak i metafora filmu który tak skutecznie potrafi wryć się w głowę widza.
Recenzja została opublikowana również na portalu ZażyjKultury.pl
Za seans serdecznie dziękuję: