Nic dziwnego, że Brightburn wszem i wobec reklamowano przede wszystkim nazwiskiem producenta, które wytłuszczonym drukiem pojawiało się w każdym możliwym materiale promocyjnym filmu w najbardziej eksponowanym miejscu. Raz, że James Gunn cieszy się wśród widzów dużą estymą i sympatią, a dwa, że w przypadku akurat tego filmu, mamy do czynienia z symbiozą doskonałą. Oto twórca stawiający swoje pierwsze kroki w niskobudżetowych horrororach od Tromy, jak np. „Slither”, kontynuował karierę „Super” będącym pewną wariacją o superbohaterszczyźnie, a szerszej widowni dał się poznać jako reżyser chyba oryginalniejszego tytułu od MCU.
A czym jest Brightburn? Niskobudżetowym horrorem z odświeżającym, stanowiącym przeciwwagę dla kinowych trendów pomysłem na dotknięcie tematu superbohatera, a mówiąc bardziej szczegółowo – próbą reinterpretacji motywu i pokazania znanych schematów z zupełnie innej strony. Zupełnie jak komiksy „What if”. Na przykład co by było gdyby wychowany przez kochających rodziców Clark Kent zamiast ratować życia i łapać spadające samoloty wolałby nimi rzucać o ziemię, albo zamiast ściągać biedne kotki z drzew lubował się w skręcaniu karków kurczakom, ot tak, dla zabawy…
Jest środek nocy w Kansas. Między uginającymi się od ciężaru książek o tytułach w stylu „Jak zwalczyć bezpłodność”, Państwo Breyers starają się przełożyć wiedzę teoretyczną w znacznie przyjemniejszą część praktyczną. Marzy im się dziecko. Mają piękną farmę, duży piętrowy dom, przepiękną okolicę i pokłady miłości, którymi chcą obdarzyć tak upragnione, acz zdaje się niedostępne dla nich potomstwo. Nagle rozlega się huk, szuflady wysuwają się z kuchennych blatów, a zdjęcia spadają z wbitych w ściany gwoździków. W pobliskim lasku spadło coś z nieba i emanuje przebijającą się zza koron drzew krwistoczerwoną poświatą. To kapsuła, a w niej… owinięte w czerwony koc niemowlę. Czyżby modlitwy Bryersów zostały wysłuchane?! Zdaje się, że tak, a adoptowany przez nich Brandon przez kolejne dwanaście lat stanie się spełnieniem ich wszystkich marzeń…
Wszystko zmienia się pewnego dnia, gdy ukryta pod podłogą w stajni kapsuła zdaje się przyzywać chłopaka, aktywując w nim potężne, nadludzkie moce, ale co najgorsze… zamieniając go przy tym ze skrytego, mającego problem z rówieśnikami, acz poczciwego dwunastolatka w żądnego zemsty i krwi drapieżnika.
Nie odkryję przed nikim Ameryki, ani nie wykażę się ponadprzeciętną spostrzegawczością zwracając uwagę na oczywiste podobieństwa w genezie ukazanej w Brightburn do genezy, którą znamy z komiksów i filmów o Supermanie. To są kwestie oczywiste, na które bez sensu tracić czas tym bardziej, że już sam zwiastun od pierwszych sekund trwania ustawia się niczym swoiste deja vu z „Człowieka ze stali”. Ten temat zostawmy. Należy się zastanowić jak ten genialny w swojej prostocie pomysł został faktycznie wykorzystany w filmie i czy zrealizował swój niewątpliwy potencjał.
No i tu niestety zaczynają się schody. Bo choć nie należałem do widzów, którzy po dość mocno stawiających na oklepane motywy trailerach spodziewali się po Brightburn czegoś nadzwyczajnego, to i tak uważam, że przy tym jak ten film został udanie nakręcony, jaki ma kameralny klimat i naprawdę w interesujący sposób ogrywa horrorową sztampę, bije od niego ogromne marnotrawstwo materiału porzucając zniuansowanie postaci na rzecz konkretnej, zabarwionej czerwoną posoką rozrywki.
W Brightburn brakowało mi głębszego zarysowania warstwy emocjonalnej. Nie jakoś przesadnie rzecz jasna – to wciąż powinien być przede wszystkim horror o superbohaterze – ale na tyle, aby akcje i kolejne decyzje podejmowane przez bohaterów miały na ekranie większy wydźwięk, stanowiły większy katalizator napięcia. Przede wszystkim brakuje zabawy z motywem podwójnej natury młodego Brandona, tym jak zdobyte moce wpływają na jego postrzeganie innych i samego siebie. Pokazania jak jego ludzka strona i ta bardziej bezwzględna „obca” strona ścierają się.
Albo przeciwnie. Być może to właśnie ta ludzka strona – outsidera, wyobcowanego dwunastolatka, który czuje, że coś z nim jest nie tak, że ma problem z budowaniem relacji, otwiera furtkę dla tej pozbawionej skrupuł, empatii i innych ograniczeń drugiej naturze chłopaka. To zostaje w filmie zaledwie lekko naszkicowane. Rzeczy dzieją się bo się dzieją, przemiana następuje w zasadzie w moment, a cała wiwisekcja bohatera składa się rozrzuconych po scenariuszu okruszków, z których widz sam musi sobie ukształtować w głowie swój psychologiczny background bohatera.
A szkoda, bo wcielający się w Brandona Jackson A. Dunn ma w sobie coś niepokojącego, coś co dawałoby możliwość zadania pytania – czy nasz bohater był już taki wcześniej i to moce aktywowały w nim to z czym wcześniej walczył, czy może sam jest ofiarą swojej natury… To samo z resztą tyczy się rodziców i tematów jakie i tu można było poruszyć. No bo w końcu i rodzice w tym przypadku muszą odbyć ze sobą wewnętrzną walkę. Co wybrać? Bezgraniczną miłość do upragnionego dziecka i wyparcie, zaprzeczenie mimo iż czujemy, że coś z nim jest nie tak… Czy może wprost przeciwnie…
Trzeba jednak przyznać, że Brightburn mimo niskiego budżetu wygrywa warstwą realizacyjną. Na szczęście twórcom udało uniknąć zrobienia z filmu horroru dla nastolatków, bo mimo prostoty i pewnych ułomności Brightburn nie stroni od przemocy, efektownych scen gore, i to opakowanych w ładnie wystylizowanej otoczce wizualnej. Sekwencje grozy, które w kreatywny sposób wykorzystują moce naszego antybohatera czy nawet design kostiumu Brandona, wszystko tu gra. Czuć tu fajny vibe niskobudżetowego horroru ze świetnymi pomysłami, które zgubiły się gdzieś w warstwie czysto rozrywkowej filmu.
Trzeba oddać, że jeśli chodzi o elementy horrorowe, to David Yarovensky jako reżyser spisał się znakomicie. Śmiem jednak twierdzić, że ze scenariusza swoich kuzynów James Gunn wykrzesałby dużo więcej, zgłębiając się w ciekawy motyw znacznie kreatywniej. Tak Brightburn zapamiętam jako fajną rozrywkę, która w taki sam sposób dostarcza dobrej zabawy, co irytuje poczuciem zmarnowanej szansy…
CHCESZ WIĘCEJ RECENZJI I CIEKAWYCH ZESTAWIEŃ? POLUB NAS I BĄDŹ NA BIEŻĄCO: