Po potyczce z Thanosem i epickich wydarzeniach z poprzedniego filmu MCU, przyszedł czas na ten nieco mniejszy, powiedziałbym nawet malutki w skali całego uniwersum, ale jednocześnie mogący też sporo wyjaśnić, podpowiedzieć i dać kilka wskazówek odnośnie tego jak mogą się dalej potoczyć wydarzenia po finałowych scenach „Wojny bez granic„. Na papierze Ant-Man i Osa miał w końcu wszelkie predyspozycje ku temu, aby kontynuować to co nieśmiało zaczął „Doctor Strange” wprowadzając na scenę długo wyczekiwane, w szczególności przez fanów komiksów, tzw. multiverse. To by było coś, prawda?! Mógł być też tylko przystankiem w drodze do celu. Momentem na złapanie lekkiego oddechu po karuzeli zdarzeń wywołanej przez Szalonego Tytana, czyli po prostu filmem lekkim, łatwym i przyjemnym, tak jak pierwsza część. Czy jednak więcej i intensywniej zawsze znaczy lepiej, a sama chemia między bohaterami których lubimy zawsze wystarczy gdy w parze z tym nie idzie przemyślany i sensowny scenariusz?
Scotta Langa jako naczelnego przegrywa Marvela spotykamy jeszcze przed lądowaniem Thanosa w Wakandzie, gdy zaobrączkowany przez policję kończy swój areszt domowy nałożony na niego po wydarzeniach z Civil War. Mówiąc kończy, mam na myśli, że zostały mu trzy dni, które ma zamiar spożytkować jak dotychczas – na naukę magicznych sztuczek z internetowych poradników, rozkręcanie świeżo założonej firmy ochroniarskiej z przyjacielem Luis’em, zabawę w kartonowym labiryncie wraz z córką Cassie oraz podejrzanie długich kąpielach.
Oczywiście owe trzy dni spędzone w domu okażą się dla niego wielkim wyzwaniem, szczególnie gdy po długim okresie milczenia skontaktuje się z nim tyle genialny co jeszcze bardziej zgorzkniały Hank Pym i jego córka Hope. Ich plan jest prosty – wydostać uwięzioną od trzydziestu lat w strefie kwantowej Janet van Dyne i to właśnie Scott może się okazać dla nich jedyną szansę na odzyskanie odpowiednio żony i matki. Aby to zrobić i uruchomić długo budowany przez Hanka, Hope i dzielne mrówki robotnice tunel kwantowy, potrzebny jest jeden element.
Pech chce, że posiada go akurat jeden z tych rządnych władzy kręcących wąsem biznesmenów, który za punkt honoru bierze sobie aby przejąć intratny wynalazek. Co robi? Próbuje ukraść zminiaturyzowane do rozmiarów walizki laboratorium Pyma i sprzedać swoim „wpływowym przyjaciołom”. Jakby tego było mało, wkrótce po nim na scenę wchodzi tajemnicza zamaskowana postać o pseudonimie Duch, która jak się później dowiadujemy, ma na szczęście 'ciut’ lepiej nakreśloną motywację aby dobrać się do tej technologi. Tak rozpoczyna się nasz festiwal pościgów, ciągłych powiększeń i pomniejszeń i komedia pomyłek, która niestety nie działa tak jakbyśmy sobie tego życzyli.
Co tu dużo mówić, fabuła sequelu Peytona Reeda jest bardzo prościutka, żeby nie powiedzieć – banalna. Byłbym jednak hipokrytom, gdybym przy wszystkich innych filmach Marvela – które przecież zwykle chwaliłem – przyczepiał się tylko o tą jedną rzecz.
Ant-Man i Osa to film kompletnie paradoksalny. Czemu? Śpieszę tłumaczyć. Otóż podkręca on wszystko to co działało w pierwszej części do maksimum, sprawiając przy tym, że po jakimś czasie ciągle powtarzających się scen staje się to lekko nużące. Tymczasem tego co dobrze ogląda się w tej konkretnej części, dostarcza zwyczajnie zbyt mało. I tak dostajemy więcej powiększania i pomniejszania, którego kreatywność kończy się na przekładaniu wajchy w samochodzie czy powiększaniu solniczki w locie. Dostajemy więcej sympatycznego Luisa, który jako sidekick Scotta nie działa tak dobrze jak w jedynce. Ponadto Paul Rudd dostaje więcej miejsca na komediowe popisy, a Hope zostaje w końcu pełnoprawną bohaterką przeistaczają się w Osę. No i super powiecie, czego się czepiać…
No tak. Tylko że znakomicie wyglądających i pod względem choreografii i efektów scen walk Osy i Ant-Mana jest jak na lekarstwo. Najlepszych – moim zdaniem – w całym filmie scen pokazujące relację Scotta z córką z Cassie (znakomicie zagrana przez Abby Ryder Fortson) jest stanowczo za mało. Z kolei potencjał pokazania strefy kwantowej jako miejsca kompletnie szalonego, miejsca na kreatywną wizualną zabawę, został kompletnie zmarnowany. Równie zmarnowana jest też główna antagonistka, Duch, której dobrze zarysowane motywacje zostają w miarę postępowania fabuły spłycone i pozbawione początkowej głębi, którą można było wydobyć z targającego ją wewnętrznego konfliktu.
Co więcej, okazuję się, że poza dosłownie dwoma scenami gdzie Ant-Man ma faktycznie jakąś siłę sprawczą, tytułowy bohater jest fabule filmu w zasadzie niepotrzebny. Ba! Miejscami nawet bardziej przeszkadza niż pomaga Hankowi i Hope, którzy na dobrą sprawę oboje są najważniejszymi postaciami w całej opowieści.
Jednego jednak nie można Ant-Manowi i Osie zarzucić – to film, który mimo wszystkich swoich wad dostarcza rozrywki. Jest dynamiczny, miejscami naprawdę zabawny, szczególnie przy dialogach między bawiącym się swoją rolą Michalem Douglasem i Paulem Ruddem. Jest też dobrze zrealizowany i nakręcony. Muszę też przyznać, że czas w kinie upłynął mi w miarę płynnie bez większych przestojów i patrzenia się na zegare.
Szkoda tylko, że ciągle pamiętając niesamowite ciśnienie i emocje towarzyszące mi przy oglądaniu filmu braci Russo, film Peytona Reeda zapomnę zapewne za kilka dni. Cóż, przy znakomitej „Wojnie bohaterów” Ant-Man i Osa mieli naprawdę ciężkie zadanie, a to co nam pokazali, okazało się po prostu zbyt małe…
Zdjęcia: Dante Spinotti
Muzyka: Christophe Beck
CHCESZ WIĘCEJ RECENZJI I CIEKAWYCH ZESTAWIEŃ? POLUB NAS I BĄDŹ NA BIEŻĄCO: