Christophera Nolana nie trzeba chyba nikomu przedstawiać. Brytyjski reżyser już od premiery „Memento” w 2000 roku, z każdym kolejnym filmem umacniał swoja pozycję wśród najlepszych współczesnych twórców filmowych. „Prestiż”, „Incepcja”, trylogia o Mrocznym Rycerzu, czy nawet dość mieszanie przyjęte „Interstellar” – każdy z tych filmów gromadził wokół niego coraz większe rzesze wiernych widzów, ale i definiował pojęcie, które śmiało można nazwać „blockbusterem według Nolana”. Były to bowiem tytuły z jednej strony zarówno technicznie, jak i realizacyjne doskonałe, a równocześnie posiadały one elementy artystyczne – owszem, czasem naszpikowane patosem, filozoficznym bełkotem, czy zwyczajnie przeintelektualizowane – które wychodziły nijako poza ramy szeroko rozumianego kina rozrywkowego. Dobrze więc, że w przypadku Dunkierki reżyser znalazł złoty środek, i nie popełniając po raz kolejny tych samych błędów, uczynił ją jednym z najlepiej zrealizowanych, ale przy tym najskromniejszych i paradoksalnie najbardziej intensywnych filmów w swoim dorobku
Czas ucieka. Na plażach Dunkierki na ewakuacje czeka około 400 000 alianckich żołnierzy. Zewsząd czai się wróg przełamujący kolejne linie obrony od strony lądu, bombardujący z powietrza i siejący zniszczenie torpedami spod wody. Jedyna droga ucieczki wiedzie przez kanał La Manche. Sytuacja jest dramatyczna, a w jej sercu znalazła się trójka młodych chłopaków. Ich imiona są nieważne. To jedni z wielu na plaży, którzy za wszelką cenę pragną wrócić do niemal widzialnego na drugim brzegu domu lub po prostu chcą przeżyć kolejny dzień. Jednak to między innymi ich oczami będziemy spoglądać na filmowe wydarzenia. Z nimi będziemy czuć strach, osaczenie i beznadzieje sytuacji w której się znaleźli. Każdy świst, każdy dźwięk spadającej z powietrza bomby będzie wywoływał u nas dreszcz strachu na plecach i przyprawiał o przyspieszone bicie serca. Nawet muzyka, rytmiczna, będzie odmierzała czas który nam pozostał zanim ucieczka stanie się niemożliwa.
Po drugiej stronie kanału z pomocą płyną prywatne jednostki, jachty i kutry rybackie. Na jednej z nich jest Pan Dowson wraz ze swoim synem i jego przyjacielem. Wychodzą oni z założenia, że skoro żołnierze nie mogą wrócić do domu, to dom przybędzie do nich. To samo z resztą tyczy się kolejnych bohaterów, których poznajemy, czyli pilotów trzech myśliwców Spitfire lecących na pomoc Dunkierce. Ich zadaniem jest oczyszczanie nieba z bombardujących statki ewakuacyjne oraz plażę bombowców wroga. Ten jest natomiast niewidzialny. Atakuje aliantów jakby zza kadru, i choć wiemy kim jest i po jakiej stronie walczy, nie widzimy jego twarzy.
Tak samo jak w wielu poprzednich swoich filmach, tak i w przypadku Dunkierki Nolan bawi się chronologią, perspektywą i angażuje widza utrzymując narrację zgodnie z założeniami tzw. puzzle movie. Akcja dzieje się bowiem na trzech płaszczyznach czasowych i startuje z trzech różnych miejsc. Pierwsza płaszczyzna, nazwana „Molo” rozgrywa się na plaży tydzień przed finałem fabularnych zdarzeń. Druga, „Morze”, ma miejsce w przeddzień „godziny 0”. Z kolei w trzeciej, „Powietrze”, wspomnieni piloci mają tylko godzinę czasu na wykonanie swojego zadania. Równoległy montaż miesza chronologie zdarzeń, przeskakuje między bohaterami często pokazując to samo wydarzenie z różnych perspektyw i ostatecznie coraz bardziej zazębia się im bliżej wyczekiwanego finału.
Nie ma w Dunkierce jednak postaci ogniskującej, która skupiałaby w okół siebie uwagę widza i pozwoliłaby mu się jako tako ze sobą utożsamić. Bohater jest zbiorowy, a są nim wszyscy czekający na ratunek żołnierze, piloci oraz płynący na ratunek cywile. Owszem, na każdej płaszczyźnie akcji są postacie wiodące, ale ich zadaniem jest po prostu pokazywanie różnych ludzkich postaw. Każda z nich jest nośnikiem pewnych emocji – od traumatycznego strachu, przez samotność, na odwadze i brawurze kończąc.
Dunkierka, tak jak z resztą chyba każdy poprzedni film Nolana, najwięcej zyskuje poprzez bezbłędną realizację. Znakomite zdjęcia Hoyte Van Hoytema ukazują grozę wojny z różnych perspektyw, z których szczególnie udana jest ta powietrzna. Montaż nadaje odpowiedniej dynamiki, nie pozwalając widzowi zbytnio pogubić się w nolanowskiej chronologii, a głośny, wręcz opresyjny dźwięk sprawia, że z każdym wybuchem czujemy się jakbyśmy byli w centrum dramatycznych zdarzeń. Efektów specjalnych nie widać, a poziom realizmu poszczególnych scen, jest dowodem na techniczną maestrie ludzi odpowiedzialnych za ten aspekt filmu.
Przy tych wszystkich zachwytach szczególne wyróżnienie należy się jednak Hansowi Zimmerowi. Muzyka do Dunkierki to doskonały przykład jak za pomocą odpowiednich kompozycji, rytmizacji i pewnych jej elementów, jak np. dźwięk tykającego zegara w tle, można u widza wywołać odpowiednie emocje i dokuczliwie wręcz narastające napięcie. Nominacja do Oscara murowana.
Jak już wspomniałem, w przypadku Dunkierki mamy do czynienia raczej z bohaterem zbiorowym. Nie oznacza to jednak, że wśród różnych prezentowanych bohaterów, nie znaleźli się tacy, którzy zaskarbili sobie moją szczególną uwagę. Do nich z pewnością należy Tom Hardy, który jako pilot jednego z myśliwców przez lwią część filmu miał zasłoniętą twarz (chyba po roli Mad Maxa i Bane’a w „Mroczny Rycerz powstaje” już się do tego przyzwyczaił) i większość scen grał przekazując emocje w zasadzie tylko oczami. Na uwagę zasługuje również występ Kenneth’a Branagh’a jako Komandora, Marka Rylance jako jednego z płynących na ratunek cywili, oraz Cilliana Murphy’ego, który wcielił się w stygmatyzowanego żołnierza.
Do młodych aktorów tj. Fionn Whitehead, Aneurin Barnard czy nawet Harry Styles, również ciężko mieć zastrzeżenia, tym bardziej że ich role – ponieważ Dunkierka ogólnie składa się z bardzo małej ilości dialogów – również opierały się głównie na mowie ciała i odpowiednim oddawaniu przez nią danej emocji.
Dunkierka Nolana choć jest filmem wojennym, jak najlepsi przedstawiciele swojego gatunku, nie skupia się tylko na widowiskowości, wybuchach i aktach heroicznej odwagi. Główny akcent kładzie bowiem na warstwę psychologiczną, i poprzez nią właśnie, jak i swoją surowość oraz realizm, urzeczywistnia lęki oraz autentycznie przeraża. Równocześnie niejako zmusza widza do wejścia w buty żołnierzy, którzy osaczeni ze wszystkich stron, znaleźli się w potrzasku odliczając kolejne minuty zanim nadleci kolejny bombowiec. Drażnić może tylko ciut zbyt wyraźnie wybrzmiewający w finale patos. Jednak za to przyspieszone bicie serca, te lekko trzęsące się po seansie dłonie i intensywność która aż wgniata w fotel, należą się reżyserowi słowa najwyższego uznania. Chapeau bas Panie Nolan, chapeau bas…