Długo myślałem od czego rozpocząć recenzję tego filmu. Czy od napomknięcia jaką perełką wśród zjadającego swój ogon kina akcji jest Baby Driver, czy może od porównania do serii „Szybkich i wściekłych”, której następne, coraz bardziej oderwane od rzeczywistości części, prawdopodobnie rozgrywać się będą gdzieś daleko daleko w odległej galaktyce. Mógłbym również wspomnieć o kującej od teraz moje sumienie nieznajomości dotychczasowej twórczości reżysera i będącym tego pokłosiem zaskoczeniu jakie towarzyszyło mi przy seansie jego nowego filmu. Owszem, mógłbym i nawet powinienem to zrobić. Nie wiedziałbym jednak od czego zacząć, bo dawka pozytywnej energii jaką dostarczyło mi Baby Driver, najnormalniej w świecie rozsadziła mi mózg i ciężko mi budować kolejne sensowne zdania. Edgar Wright stworzył bowiem film który nie tylko pod względem audiowizualnym wyrywa gałki oczne i sprawa, że z wrażenie zbierasz zęby z podłogi, ale jest też po prostu zwyczajnie zajebisty…
Baby to małomówny chłopak, który podobnie jak Ryan Gosling w „Drive”, swoje umiejętności za kierownicą wykorzystuje wożąc i pomagając uciec przestępcom z miejsca zbrodni. Co charakterystyczne, nasz bohater nie rozstaje się ze swoim iPodem i słuchawkami, a rozbrzmiewająca w nich muzyka, pomaga mu zagłuszyć uciążliwy pisk w uszach będący efektem wypadku w dzieciństwie. W zasadzie można nawet powiedzieć, że muzyka dyktuje rytm jego życia, ponieważ każdą czynność którą wykonuje, synchronizuje z aktualną piosenką na playliście. Robi to przechadzając się po ulicach miasta niczym Fred Astaire w „Deszczowej piosence”, smarując chleb masłem orzechowym, brawurowo uciekając przed ścigającym go kordonem policji, a gdy czeka na właśnie napadających na bank bandziorów pod drugiej stronie ulicy, tańczy, wystukuje rytm na kierownicy i odjeżdża z piskiem opon równo z uderzającym po uszach tłustym basem.
Jego sposób na życie, nie jest jednak kwestią wyboru, a konsekwencją młodzieńczego wybryku uzależniającego go od lokalnego gangstera. Wszystko się zmienia, gdy w przydrożnej kafeterii Baby poznaje uroczą Deborah, w której z miejsca się zakochuje. Nie łatwo jednak zerwać z kryminalną przeszłością, szczególnie gdy ta ciągle do Ciebie wraca. Wysługujący się młodym kierowcą mafiozo, choć ten spłacił już swój dług, zmusza go do udziału w jeszcze jednym skoku. Niestety jak się okazuje – bardzo ryzykownym skoku, i wszystko wskazuje na to, że tym razem niestety nie wszystko pójdzie zgodnie z planem…
Na wstępie muszę zaznaczyć, że Baby Driver to audiowizualna uczta i techniczny majstersztyk. Dynamiczna akcja, dzięki znakomitemu montażowi, rozgrywa się w rytm muzyki. Soundtrack definiuje ten film do tego stopnia, że nawet silnik ryczy i kule świszczą na ekranie zgodnie z tym czego aktualnie słucha bohater. Niczym w „Whiplash” Damiena Chazelle nowy film Edgara Wrighta jest niesamowicie rytmiczny i hipnotyzujący, a obraz idealnie komponuje się z fantastyczną ścieżką dźwiękową.
Choć w podstawowej konstrukcji Baby Driver jest dość prosty i mało skomplikowany, to dzięki plejadzie ciekawych, pełnokrwistych charakterów na drugim planie, oraz dość istotnemu z perspektywy fabuły backstory głównego bohatera, nie jest też filmem głupim czy odmóżdżającym. To całkiem ciekawa, angażująca historia, gatunkowo wpisująca się gdzieś miedzy widowiskowe kino akcji, komediowe heist movie i… musical? Wright garściami czerpie z różnych gatunków i stylów, bawiąc się, kombinując i w efekcie dając nam z jednej strony film niesamowicie świeży i oryginalny, a z drugiej ocierający się o stylistykę retro. Znakomite dialogi i humor, świetnie budują skomplikowane relacje między postaciami, które dodają też fabule potrzebnego dreszczyku niepewności, napięcia i nieprzewidywalności.
Pod względem aktorskim też nie można mieć do Baby Driver większych zarzutów. Na ekranie bryluje Jamie Foxx i Jon Hamm (wyborna rola), a krótki, ale znakomity epizod zalicza Jon Bernthal. Lil James choć nie miała w filmie sceny w której mogła się jakoś wyjątkowo popisać, również pokazuje swój spory potencjał. Przyczepić się mogę jedynie do doświadczonego Kevina Spacey’ego, który przez 3/4 filmu na autopilocie ogrywa rolę Franka Underwooda z „House of Cards”, tylko po to żeby w końcówce filmu powrócić w wielkim stylu i zatrzeć początkowe złe wrażenie.
Najbardziej zaskakujący jest jednak występ Ansela Elgorta w roli tytułowego Baby’ego. Przyznam, że do tej pory nie przepadałem za tym aktorem, a pamiętając go z występów w młodzieżowych hitach typu „Gwiazd naszych wina” czy „Niezgodna”, jego twarz wzbudzała wręcz moją irytację. Tutaj jest jednak bezbłędny, idealnie wczuwając się w rolę małomównego chłopaka z traumatyczną przeszłością. Znakomicie gra mimiką, gestem i spojrzeniem, a gdy siada z kółkiem, bije od niego pewność siebie i pewien rodzaj młodzieńczej bezczelności.
Nie wiem jak lepiej mógłbym zarekomendować nowy film Edgara Wrighta. Sam przyznam, że początkowo wcale nie miałem w planach obejrzenia, a tym bardziej zrecenzowania tego tytułu. Przekonały mnie dopiero dopływające falami pozytywne opinie i recenzje. Mam nadzieje, że ta będzie jedną z nich i dzięki niej chociaż jedna osoba postanowi kupić bilet na Baby Driver. Zdecydowanie warto, bo wierzcie mi lub nie, ale całkiem możliwe, że tego lata w kinach nie znajdziecie nic lepszego…