Na papierze Belfer ma wszystkie cechy które powinien posiadać dobry serial. Jest tu ciekawa mieszanka znanych i nieopatrzonych widzom aktorów, jest intrygująca fabuła, wciągająca narracja i przede wszystkim – zagadka do rozwiązania. „Kto zabił Asię Walewską?” – to pytanie było chyba najczęściej powtarzaną frazą tej jesieni. Polski internet zwariował. Portale społecznościowe i fora internetowe zasypał szereg hipotez i teorii stawiających, bądź wykluczających z grona podejrzanych jednego z bohaterów. Widzowie złapali się na haczyk zarzucony zarówno przez reżysera, jak i osoby odpowiedzialne za marketing. Czyżby Polska doczekała się swojego „Twin Peaks”? Czy Asia Walewska miała stać się polską Laurą Palmer? Cóż, pierwsze odcinki pozwalały w to wierzyć, ale niestety im dalej w las, tym gorzej, a powoli topniejącą euforię związaną z „najciekawszym polskim serialem roku”, najtrafniej spuentowałby dźwięk balonika z którego powoli uchodzi powietrze i który nerwowo fruwając po pokoju, ląduje gdzieś na zakurzonej półce z podpisem „do zapomnienia”…
Małym, fikcyjnym miasteczkiem Dobrowice wstrząsa śmierć uczennicy miejscowego liceum. Ciało znaleziono w lesie, a pierwsza obdukcja zwłok z miejsca potwierdziła, że miejscowa policja musi rozpocząć poszukiwania mordercy młodej dziewczyny. Niedługo później do Dąbrowic przyjeżdża Paweł Zawadzki – polonista ze stolicy zatrudniający się w liceum jako nauczyciel języka polskiego. Prawdziwe motywacje jego przybycia sięgają jednak daleko poza mury szkoły. Paweł na własną rękę rozpoczyna śledztwo związane ze śmiercią dziewczyny, a próbując dojść do prawdy, po drodze odkryje parę niewygodnych faktów związanych z miasteczkiem i pozna kilku niezbyt przychylnych mu lokalnych „byznesmenów”. Dlaczego główny bohater przybył do Dobrowic i co ma wspólnego z ofiarą morderstwa?
Pierwsze dwa odcinki serialu Łukasza Palkowskiego zręcznie wprowadzają widza zarówno w główną oś fabularną, jak i w małomiasteczkowy klimat Dobrowic. W tej małej, hermetycznej i – patrząc na większość postaci – patologicznej społeczności, podejrzanym jest każdy, nawet główny bohater. Twórcy za każdym odcinkiem, ku swojej uciesze a konsternacji widza, cień podejrzenia rzucają na kogoś innego, a robią to tylko po to, żeby w następnym dana postać magicznie zniknęła, a na celowniku znalazł się kolejny delikwent…
Jednak nie tylko zagadką morderstwa Magdy Walewskiej żyje widz i żyją mieszkańcy Dobrowic. Ilość wątków w serialu jest przytłaczająca. W pewnych momentach można nawet odnieść wrażenie, że śmierć nastoletniej dziewczyny jest najmniej naglącą sprawą. Dla bliżej nieoznaczonego na mapie Polski miasteczka, przybycie tytułowego Belfra było jak mityczne otwarcie Puszki Pandory, a jego rolę w całej historii, można porównać do przysłowiowego kija wsadzonego w mrowisko. Na światło dzienne wychodzi nieudolność i skorumpowanie policji, demoralizacja młodzieży oraz lokalna przestępczość, której obecność bohatera było wybitnie nie na rękę. Mieszkańcy Dobrowic są trochę jak postacie z „Chłopów” Raymonta – zamknięci w swoich czterech ścianach, ksenofobiczni i znający tylko własny malutki świat, którego kraniec wyznacza linia horyzontu, w tym przypadku – granica Dobrowic.
Jednym z elementów serialu który ewidentnie twórcom się udał, to umiejętna zabawa z widzem. Odpowiedź na najważniejsze pytanie, choć momentami wydaje się bliska, zostaje dostarczona dopiero w ostatnim odcinku. Czy jest satysfakcjonująca? To już kwestia indywidualnego podejścia do historii. Satysfakcjonującym natomiast na pewno nie jest poziom logiczny jaki serial miejscami prezentuje i jego strona realizacyjna, która uwzględnia magiczne znikanie bądź przemieszczanie się przedmiotów.
Wywołane dobrym początkiem napięcie szybko spada i zamienia się w nudę, gdy reżyser i scenarzysta zarzucają widza kilkunastoma sztampowymi i mało oryginalnymi wątkami – zapychaczami. Poszatkowanej przez natłok drugoplanowych wydarzeń historii, nie pomagają również głupie dialogi i grubo ciosani bohaterowie, którzy albo są przekalkowani przez szablon gatunku, albo tak groteskowi, że najnormalniej w świecie trudno w nich wierzyć. Sam główny bohater to polska parodia lub – mądrzej mówiąc – trawestacja Jamesa Bonda, albo Batmana – za dnia spokojny nauczyciel polskiego, a po godzinach kung-fu mściciel rozprawiający się z lokalną przestępczością. Z resztą trudno wierzyć też w same Dobrowice, bo o ile z perspektywy świadomego Polaka pewnym zobrazowanym w serialu patologią małych miasteczek można dać wiarę, to tu przez ich ogrom i skalę, przychodzi to z dużą trudnością.
Wielkim zawodem – i piszę to z bólem serca – jest występ Macieja Sthura, który ewidentnie nie udźwignął tej dramatycznej roli. Charyzma złamanego mopa, dialogi jakby pisane przez twórcę TVN-owskich paradokumentów i kiepski rys jaki nadał swojej postaci (np. ciągłe, nieudolne palenie papierosów) czyni z tytułowego Belfra najsłabszym punktem serialu. Na plus można jednak ocenić młodych aktorów i Grzegorza Damięckiego, który jako szef dobrowieckiego półświatka przestępczego, a zarazem ojciec zbuntowanego i zdemoralizowanego rodzeństwa, wypadł najwiarygodniej z całej obsady.
Choć na tyle innych produkcji polskiej telewizji Belfer prezentuje bardzo dobrze, to przyzwyczajony do brytyjskich czy amerykańskich standardów widz, może nie odnaleźć w odkrywaniu tajemnicy morderstwa takiej przyjemności, jaką zdają się obiecywać recenzenckie nagłówki i – przyznaję – skuteczne kampanie reklamowe producentów. Śmieszne wydają się też porównania do kultowego serialu Davida Lyncha i jeśli byłbym złośliwy powiedziałbym, że każdy ma takie „Twin Peaks” na jakie zasługuje… Ale nie powiem, bo szczerzę wierzę, że mimo niedociągnięć serial Palkowskiego stanie się zwiastunem lepszego na polskim rynku telewizyjnym, a polski widz, doczeka się w końcu serialu na najwyższym poziomie. Bo po prostu na taki zasłużył.