Amerykańskie studio Laika od lat skutecznie z uporem i godną pochwały determinacją, ożywia zapomnianą i niedocenianą przez gigantów z branży technikę animacji poklatkowej. Co więcej, kładąc oczywiście duży nacisk na walory wizualne i artystyczne, nie zapomina o tym, że kino skierowane do dzieci powinno – zgodnie z hasłem na opakowaniu – nie tylko bawić, ale i też uczyć. Laika nie boi się przy tym wychodzić poza konwenanse i przełamywać tabu, co pewnie dla wielu rodziców może wydać się co najmniej kontrowersyjne. Ale czy to właśnie bajki nie są najlepszym sposobem aby oswajać najmłodszych z nieco mroczniejszymi odcieniami życia? Tak z resztą studio rozpoczęło swój marsz do dziecięcych umysłów, gdy w „Koralinie” opowiadając baśń utrzymaną w familijno-horrorowej konwencji, poruszyło tematy rodzicielstwa i krzywdzącego powielania stereotypowego myślenia. Później, poznając nas z „ParaNormanem” – rozmawiającym z duchami bohaterem jakby wyrwanym z „Szóstego zmysłu”, zwróciło uwagę na efekty odrzucenia i osamotnienia jednostki. Siłą animacji studia jest więc mnogość interpretacji które im towarzyszą. Interpretacji które pozwolą pochylić się nad fabularną treścią nie tylko dzieciom, ale także siedzącym obok rodzicom. I tak jest też w przypadku Kubo i dwie struny, w którym wraz z gadającą małpą, żukiem-samurajem oraz Kubo wyposażonym w shamisem i ożywiony papier origami, zanurzymy się nie tylko w samo serce kultury orientu, ale i w swoje własne. Co tam odnajdziemy?
Jednooki Kubo mieszka wraz z mamą w jaskini na samym szczycie jałowej skały. Choć chłopiec powinien wraz z rówieśnikami cieszyć się urokami dzieciństwa, musiał bardzo szybko wydorośleć i stać się odpowiedzialnym na tyle, aby móc opiekować się cierpiącą na zaniki pamięci matką. Z tego powodu codziennie schodzi do znajdującego się w dolinie miasteczka i zarabia na życie opowiadając mieszkańcom niesamowite historie. Wyposażony w shamisen i drzemiącą w nim magię, potrafi ożywić figurki origami, które w rytm japońskiego instrumentu, inscenizują jego epickie pełne samurajów i potworów opowieści. Niestety Kubo nigdy ich nie kończy, gdyż zgodnie z nakazem matki, przed zmrokiem musi wracać do domu. Nie jest to jednak tylko wymysł nadopiekuńczej rodzicielki i wkrótce Kubo ma się o tym przekonać na własnej skórze.
Gdy chłopiec zapomina o zakazie i mimo chowającego się za horyzontem słońca, wciąż nie wraca do domu, z nocnych ciemności wyrastają dwie mroczne zjawy, jak się okazuje – ciotki Kubo, które wysłane przez jego dziadka – Księżycowego Króla, mają dokończyć to co ten niegdyś rozpoczął i ukraść mu drugie oko. Aby się uratować, chłopiec musi stać się jednym z bohaterów swoich – a raczej usłyszanych niegdyś od mamy – opowieści. Tak wyrusza na poszukiwania trzech magicznych artefaktów, które mają nie tylko obronić go przed czyhającym na niego złem, ale i pozwolić stawić mu czoła. Po drodze spotyka pewną gadającą małpę i żuka-samuraja, a wspólna podróż pomoże odkryć mu rodzinną tajemnice ściśle związaną z jego ojcem Hanzo.
Kubo i dwie struny już na wstępie potrafi zauroczyć rozmachem i niezwykłą wrażliwością artystyczną twórców. Tysiące zdjęć które składają się na każde z ujęć, setki godzin spędzonych przy konstruowaniu postaci i scenografii (pod recenzją krótki filmik making of zza kulis), wszystko znajduje swoje odzwierciedlenie w tym jak produkcja Laiki wygląda. To po prostu film z duszą. Ma na to wpływ nie tylko urok animacji poklatkowej, ale i to gdzie rozgrywa się jej akcja. Zakorzenienie w japońskiej kulturze jest ogromne i wywiera duży nacisk na estetyczne aspekty filmu. Japońskość czuć nie tylko patrząc na rysy twarzy bohaterów, miskę ryżu i wsłuchując się w ścieżkę dźwiękową. Czuć ją tu wszędzie. Poznajemy obyczaje, wierzenia i tradycję orientu w atrakcyjnej dla dziecka i intrygującej dla dorosłego formule. Jak na przykład w czasie sekwencji pojedynków ożywionych opowieścią Kubo figurek origami. Powiem szczerze – trudno przy niej nie zbierać szczęki z podłogi. Siła oddziaływania animacji jest tym większa, im bardziej pochylimy się nad sposobem jej wykonania, który od twórców wymaga nie tylko cierpliwości, ale i niesamowitej inscenizacyjnej wrażliwości na szczegół.
Tak jak w poprzednich animacjach Laiki, tak i tutaj studio nie omieszkało udowodnić widzom, że nie zawsze należy kurczowo trzymać się ram typowych dla kina dziecięcego. Zło czyhające ze strony bliskiej rodziny głównego bohatera, motywy kalectwa, niepełnosprawności, wszechobecna śmierć i groza, którą rozluźniają serwowane od czasu do czasu żarty sytuacyjne sprawia, że pewnie i tu będzie można usłyszeć głosy sprzeciwu ze strony rodziców, że to przecież film dla dorosłych, że zbyt mrocznie… nie prawda, wierzcie mi. Z czego dziecko ma się uczyć o życiu jak nie z bajki? A gdy ta potrafi w piękny, przejmujący sposób opowiedzieć nie tylko o wesołych, ale i smutnych, nieodłącznych elementach naszego życia, to chyba jest to tylko wartością dodaną do i tak już wizualnie i artystycznie spełnionego dzieła.
Kubo to przepiękna, wywołująca szczery uśmiech i prawdziwe łzy opowieść o szukaniu własnej tożsamości. Uświadamia młodszemu, a przypomina starszemu widzowi jak ważna jest pamięć o tym kim jesteśmy i skąd pochodzimy. To prosta, acz w zależności od wieku dająca się odczytać na wiele sposobów historia, o mocy wspomnień, nieograniczonej sile dziecięcej wyobraźni i o tym, że sztuką wcale nie jest pokonać wroga, a potrafić mu przebaczyć. Kubo i dwie struny, mimo wysokiego poziomu produkcji Disneya i Pixara, jest najlepszą animacja tego roku. Oby tylko nie stała się równocześnie najmniej docenioną. Zadbajcie o to żeby tak nie było. Wiecie co robić…