Duży ekran ma wielką siłę oddziaływania. Czasem potrafi doprowadzić największych ponuraków do niekontrolowanej salwy śmiechu, innym razem, zamienić największego twardziela w płaczące w mroku kinowej sali dziecko. I dobrze. Bo przecież żyjąc szybko, z dnia na dzień, trzeba czasem zdjąć zakładaną na co dzień maskę i pozwolić głęboko schowanym i tłumionym emocjom ujrzeć światło dzienne. Jeszcze lepiej jest jednak wtedy, gdy z każdą ocieraną chusteczką łzą płynie jakaś nauka. Gdy kino które ma wzruszać, potrafi też zadawać trafne i mądre pytania. Potencjał aby spełnić wszystkie te warunki, miała filmowa adaptacja bestsellerowej książki M.L. Stedman o poetyckim tytule Światło między oceanami. Co zagrało, a co nie zagrało w przeniesionej na duży ekran dramatycznej przypowieści o konsekwencjach niewłaściwych decyzji?
Tom Sherbourne to nad wyraz spokojny i małomówny weteran I WŚ. Zmagający się z powojenną traumą mężczyzna, dodajmy – nie radzący sobie zbyt dobrze w kontaktach międzyludzkich, szuka miejsca gdzie odnajdzie spokój i trochę samotności. Zatrudnia się więc na świeżo zwolnionej posadzie latarnika na pewnej przedzielającej dwa oceany wysepce u wybrzeży Australii. Tom nie ma rodziny ani przyjaciół, nie zatrważa go wizja wielomiesięcznego odosobnienia, jak sam mówi – nie ma nikogo kto by za nim tęsknił. Jednak jakby na przekór pragnieniom samotnika, dopinając ostatnie formalności związane z nową pracą, poznaje kobietę, Isabel.
Bohaterowie z miejsca nawiązują specyficzną więź. Podczas nieobecności mężczyzny korespondują wyznając sobie wzajemne uczucie, aż w końcu mając dość długiej rozłąki, decydują się na ślub i wspólne życie w cieniu latarni morskiej. Nacieszywszy się sobą, para decyduje się powiększyć wesołą rodzinkę. Szczęśliwa kolej losu jednak bezdusznie pokazuje bohaterom plecy i kobieta traci pierwsze, a później drugie dziecko. Co przewrotny los tak brutalnie wziął, szybko postanawia oddać, gdy zbliżająca się już do krawędzi depresji Isabel, dostrzega u brzegu wyspy małą drewnianą łódkę, a w niej – martwego mężczyznę i krzyczące z głodu dziecko. Po długich namowach Tom łamie swoje zasady, i aby uszczęśliwić małżonkę, postanawia nikomu nic nie mówić, a wyrzucone na brzeg niemowlę, wychować jak własne. Wkrótce jednak poznaje matkę dziewczynki, biologiczną matkę. Rozdarty moralnie mężczyzna ujrzy konsekwencje swoich wyborów i stanie przed trudną do podjęcia decyzją.
Pierwsze zgrzyty odczuwałem już w trakcie bardzo długiej, trwającej niemal pół filmu ekspozycji bohaterów i ogólnego zarysu fabuły. Reżyser niemal od pierwszej minuty uderza w ckliwe melodramatyczne tony. Wpierw, poprzez dialog prowadzony w konwencji dwóch gadających głów, poznajemy dwójkę głównych bohaterów. Później, serwuje nam upływający w rytmach skrobiącego o papier pióra festiwal podniosłych, pełnych uczuć listów między kochankami, żeby następnie, w przesłodzonej, choć cieszącej oko scenerii, zaprosić nas na piękną, surową, wprowadzającą nutkę niepokoju skalistą wyspę i rozpocząć marsz w kierunku nieuchronnego dramatu.
Jednak pomimo bardzo nużącego – bo znanego już przecież z dwuminutowego zwiastuna – wprowadzenia, największą bolączką filmu jest para głównych bohaterów. Nie sposób kierować tu pretensję w stronę dobrze grającego Fassbendera, Vikander czy Reachel Weisz. Problem tkwi raczej w sposobie ich przedstawienia. Książkowy pierwowzór mocno odciska tu swoje piętno, bo postacie Toma i Isabel są po prostu zbyt literackie. To, co czytając książkę M.L. Stedmana mogło zadziałać jak należy, reżyserowi zwyczajnie nie udało się przenieś na język filmowy. W filmie brak im odpowiedniego tła który usprawiedliwia ich osobowość, cechy charakteru, czy moralność jaką się kierują. Najbardziej czuć to w przypadku pomnikowego wręcz bohatera, czyli granego przez Michalela Fassbendera Toma. Mężczyzna podczas licznych dialogów wspomni coś o trudnym dzieciństwie, o ciężkich relacjach z ojcem, o traumie wojennej którą przeżył. Niestety, przeszłość bohatera została potraktowana zbyt ogólnikowo żeby zwyczajnie móc jego późniejsze zachowanie, sposób bycia i podjęte decyzje, odnieść do przeżyć które prawdopodobnie silnie na niego wpłynęły. Tą naiwność, która jest konsekwencją tak a nie inaczej wykreowanych postaci, wzmacnia jeszcze fakt, że w filmie nie ma drugiego planu, nie ma wątków pobocznych. Jest tylko trójkąt rodzicielski, a gdy skupia się on na bohaterach którzy wydają się nie być ludźmi krwi i kości, całość filmu traci na wiarygodności.
Nudę i poczucie miałkości opowieści z którą obcujemy umilają jednak przepiękne zdjęcia Adama Arkapawa i muzyka Alexandre Desplata, który tak jak w przypadku „Grand Budapest Hotel” i „Gry Tajemnic”, tak i tu udowodnia, że należy do absolutnie ścisłej światowej czołówki kompozytorów muzyki filmowej.
Reżyser dwoi się i troi aby wycisnąć z widza hektolitry łez i tym samym zmusić go, do wyciągnięcia zakupionej zapewne przed seansem paczki chusteczek. Skutek jest jednak marny, bo w filmie to zwyczajnie widać. Czuć w którym miejscu reżyser grając na ckliwszych i bardzo dramatycznych tonach, chce wzruszyć widza. Łzy które – nie neguje – być może mogą cisnąć się niektóry widzom do oczu, są więc raczej efektem częstego i bolesnego podszczypywania, a nie szczerego, niekontrolowanego napadu wrażliwości.
Łzy które mi mogły popłynąć do oczu, wynikałyby pewnie z żalu. Żalu nad tym, że tak świetny materiał, tak przejmująca i pozwalająca zadać sobie pytanie – „Co ja bym zrobił? historia, w ostateczności przez brak odpowiedniej dynamiki i przez wynikającą z tego przewidywalność, została sprowadzona do ckliwego, bardzo przesłodzonego dramatu, z nikłą tylko nutką dramaturgii. Dlatego też zamiast mokrych od łez policzków, wyjściu z kinowej sali towarzyszyły mi tylko głośne westchnięcia, wyrażające moją dezaprobatę i smutek nad tym, że film w którym pokładałem tak olbrzymie nadzieje, okazał się tylko przyzwoitym, a raczej bardzo średnim, pozbawionym odpowiedniego dystansu widowiskiem.
Recenzja została opublikowana również na portalu ZażyjKultury.pl
Za seans serdecznie dziękuję: