Gdybym miał wybrać jedno ulubione słowo hollywoodzkich producentów w ostatnich latach, to z pewnością postawiłbym na remake. Jeśli popatrzyć na kinowe repertuary kilka wiosen temu, ba, nawet te z ostatnich miesięcy, to wyraźnie widać pewną tendencję – a nawet dwie – które w pewien sposób się ze sobą łączą. Po pierwsze – genderowa poprawność (przeróbka „Ghostbusters” czy planowane „Ocean’s Eleven”), a po drugie – robimy remake wszystkiego co się da, wszystkiego! I nie zrozumcie mnie źle, wiem że odkurzanie popularnych hitów filmowych nie jest wynalazkiem ostatnich lat. Chodzi raczej o to, że podczas gdy podejmowano się próby resuscytacji znanych tytułów w XX wieku, owocami tych starań były obrazy tak samo dobre, a często i lepsze niż oryginał („Coś”, „Mucha”). Współcześnie są to raczej skoki na portfele rozochoconej i zaślepionej sentymentem widowni, i co za tym idzie – niestety rzadko idą za nimi w parze jakiekolwiek walory artystyczne. Na szczęście Siedmiu wspaniałych nie próbowało oszukiwać widza i stawiało przede wszystkim na po prostu dobrą rozrywkę. Miało się dziać, miały być strzelaniny i miała być dobra zabawa. Jednak czy film Antoine’a Fuquy spełnia pokładane w nim nadzieje i czy tytułowa siódemka faktycznie jest taka wspaniała?
Co ciekawe, technicznie rzecz biorąc Siedmiu Wspaniałych twórcy „Dnia Próby” i „Bez litości” nie są remake’em. Są remak’em remake’u arcydzieła Akiro Kurosawy pt. „Siedmiu samurajów”. Dopiero sześć lat po premierze japońskiego oryginału John Sturges postanowił zmienić Kraj Kwitnącej Wiśni na Meksyk, samurai na żujących tytoń kowbojów, a katany na rewolwery. Tam w skwarze pewnej meksykańskiej wioski, poczciwi łotrzykowie o twarzach Steve’a McQueena, Charlsa Bronsona i ich pięciu kompanów, podjęli się samobójczej misji ratowania terroryzowanych mieszkańców.
Fabularnym fundamentem wersji Fuquy był rzecz jasna western z 1960 roku, a przebieg ekranowych wydarzeń, zachowuje tu niemal taki sam porządek jak u Strurges’a. Dokonano jednak kilka zmian, spowodowanych głównie współczesnymi – podyktowanymi poprawnością polityczną – wytycznymi Hollywood. I tak z rozgrzanego Meksyku przenosimy się do równie gorących Stanów Zjednoczonych, a meksykańskich chłystków wymieniamy na… amerykańskich chłystków. To jednak nie koniec zmian. U Fuquy głównym antagonistom nie jest typowy herszt oprychów. To człowiek biznesu, śliski jak węgorz symbol kapitalizmu, osobnik który swojego majątku dorobił się na barkach i ciężkiej pracy tzw. „klasy niższej”, gnida która w dobie panującej gorączki złota, postanowiła zająć miasteczko zwykłych farmerów i wysiedlić tych, którzy staną mu na drodze do celu. Brzmi znajomo, prawda?
Również sam skład tytułowej Siódemki uległ silnemu wpływowi szeroko rozumianej poprawności. W oryginalnym westernie wszyscy z grupy byli Biali. Tutaj mamy natomiast klasyczne i tak ostatnimi czasy politycznie promowane multi-kulti. Na czele Siódemki stoi czarnoskóry urzędnik sądowy (Danzel Washington), jest też złotousty zapijaczony, acz uroczy Irlandczyk (Chris Pratt), jest cierpiący na powojenną traumę weteran (Ethan Hawke) i jest (moja ulubiona postać ) solidnej miśkowatej postury traper przechodzący mutacje głosu (Vincent D’Onofrio). Jest też Latynos, Azjata i kozacko wymalowany Indianin. A klamrą spinającą różnorodność tej grupki jest kobieta. Grana przez Haley Bennett owdowiała bohaterka, jest nie tylko jedyną która postawiła się bezwzględnemu wyzyskiwaczowi, ale przede wszystkim jest pracodawczynią całej siódemki, kobietą z przysłowiowymi „jajami”, która gdy zajdzie taka potrzeba, nie zawaha się chwycić za strzelbę.
Zróżnicowanie kulturowe i etniczne w szeregach Siedmiu Wspaniałych nie wiedzieć czemu, wywołało sporą salwę krytyki. Przyznam się szczerzę, że dla mnie jest to kompletnie niezrozumiałe. Wystarczy bowiem sięgnąć po pierwszy lepszy podręcznik historii USA, żeby dowiedzieć się, iż multi-kulti na Dzikim Zachodzie było na porządku dziennym. Południowe tereny aż kipiały od Latynosów, czarnoskórych wyzyskiwano jako niewolników, a Chińczycy? Cóż, to m.in. dzięki ich ciężkiej pracy zbudowano gospodarkę Stanów Zjednoczonych (o wkładzie w budowę kolei nie wspominając). Także paradoksalnie to film Fuquy – nawet mimo podyktowanym wymogom kina rozrywkowego ubarwieniom – jest dużo bliższy prawdy, niż sztuczne i stereotypowe przedstawiane Dzikiego Zachodu w kultowych westernach.
Siłą dzieła Johna Strurgesa byli bohaterowie, chemia między nimi i wyczuwalny w każdym akcie filmu bromance. Była to klasyczna opowieść o szorstkiej, lecz prawdziwej męskiej przyjaźni. Kiedy miało być zabawnie – było, kiedy mieliśmy sięgnąć po chusteczkę i uronić kilka łez – robiliśmy to. Remake Fuquy aż tak dobrze się nie spisuje. Bohaterowie owszem – są ciekawi i nawet dość mizernego ich zarysowania, po prostu da się ich lubić. Problem zaczyna się wtedy gdy zbieramy wszystkich w jednym miejscu i pozwalamy im mówić. Ich żarty są suche, dialogi nudne, a chemia między nimi ledwo wyczuwalna.
Motyw zbierania wątpliwej moralności osobników i postawienie ich w roli „ostatnich sprawiedliwych” walczących w imię zwykłego człowieka, choć dziś niezwykle popularny, kiedyś nie był stosowany tak często. Łatwiej więc w przypadku premiery Siedmiu Wspaniałych poczynić pewne porównania. Mi do głowy przychodzi szczególnie jedno.
Hmmm… grupa opryszków, charakterologiczny kogel mogel, wyraziści i barwni bohaterowie, akcja, akcja, akcja… Tak! Ktoś już nam to obiecywał… i to wcale nie tak dawno. W mojej opinii western Fuquy jest właśnie spełnioną obietnicą którą złożył nam parę miesięcy temu „Legion Samobójców”. Siedmiu wygrywają z Legionem niemal na każdym polu, a i nawet mało eksponowane ale obecne CGI, wygląda dużo bardziej przekonywująco na Dzikim Zachodzie, niż w zniszczonej przez „Suicide Squad” szklanej metropolii.
Czy Siedmiu Wspaniałych jest skokiem na kasę? Tak. Ale czy jest przy tym filmem dobrym? Na szczęście – jest. Choć idea tworzenia coraz to nowszych remake’ów nie do końca współgra z moim podejściem do kina, to w przypadku filmu Fuquy muszę przyznać, że bawiłem się przednio. Jako western Siedmiu Wspaniałych mają wszystko czego potrzeba – charakterystyczne zbliżenia, prace kamery jak u Sergio Leone, świetną muzykę zmarłego w trakcie realizacji filmu Jamesa Hornera, wyrazistych bohaterów, kipiące od emocji pojedynki rewolwerowców, nasycone akcją strzelaniny, i końcową potyczkę która powinna zadowolić każdego fana kina rozrywkowego. Film Fuquy ani przez chwilę nie miał być kultowym westernem który przykrywką męskiego kina, pozostawi każdego widza z słodko – gorzkim morałem do przemyślenia. Nie. Reżyser nie pretendował do bycia lepszym niż jego poprzednik. Chciał zwyczajnie dać widzowi frajdę. I myślę, że ta sztuka udała mu się w 100 procentach.
Recenzja została opublikowana również na portalu ZażyjKultury.pl
Za seans serdecznie dziękuję: