Po słabym jak kompot ze ścierki, acz owianym tajemnicą i licznymi mitami oryginalnym „Blair Witch Project” oraz po sequelu tak złym, że szkoda o nim pisać cokolwiek więcej, producenci i filmowcy stwierdzili, że pora najwyższa ażeby znów odgrzać ten wątpliwej świeżości kotlet. Cóż, po prawdzie ciężko się im dziwić, w końcu horror z 1999 roku przy skromnym jak na Hollywood budżecie wynoszącym ledwie kilkadziesiąt tysięcy dolarów, zarobił niemal ćwierć miliarda…!! Robi wrażenie, prawda? Pieniądze jednak to nie wszystko, a już szczególnie przy tak wybrednej współczesnej widowni. Tak wiec – trzymając się kulinarnej terminologii – czy Bair Witch smakuje lepiej od poprzedniczki, czy tak jak ona zamiast sennych koszmarów wywołuje raczej ból brzucha i ciężką niestrawność?
Wyjściowy koncept sequelu, to nic innego jak skopiowana niemal w skali 1:1 kalka fabuły słynnego horroru Danieal Myricka i Eduardo Sáncheza. Co prawda można to potraktować jako ukłon w stronę fanów pierwowzoru, ja jednak traktuję to jak przejaw zwykłego lenistwa scenarzysty.
Oto po kilkunastu latach od tajemniczego zniknięcia trójki studentów w lasach Black Hills, z misją poszukiwawczą wyrusza James – brat bohaterki z oryginału – oraz trójka jego przyjaciół: Lisa, Ashley i Peter. Pewnie zastanawiacie się – czemu akurat teraz, czemu po tylu latach?! Szczerze? Sam do tej pory się nad tym zastanawiam. Tą zagadkę starał nam się rozjaśnić nieco scenarzysta, wplątując w historię jeszcze dwójkę bohaterów – Lane’a i Talie. Mieszkająca w sąsiedztwie lasu para hipsterów, znalazła taśmę na której rzekomo widać siostrę Jamesa i to właśnie ona miała być impulsem, który przekonał nastolatków aby spakowali plecaki, wzięli śpiwory pod pachy i wyruszyli na poszukiwania.
Jak widać, poza naiwnymi pobudkami które skierowały grupę poszukiwawczą w stronę mrocznego lasu, punkt wyjściowy fabuły jest niemal taki sam. Czas jednak nie stoi w miejscu, więc nasi bohaterowie zamiast mapy, kompasu czy zwykłej 16 mm kamerki na kasety, uzbrojeni są w GPS, cyfrówki, a nawet drona. Nie wiedzą jednak, że w starciu z morderczą wiedźmą Blair, żaden gadżet nie jest w stanie im pomóc.
Młodzi śmiałkowie do mitu układającej stosy kamyczków i lubującej się w struganiu drewnianych figurek wiedźmy, podchodzą z ostrożnym sceptycyzmem. Wystarczy jednak jedna noc, żeby to co uważali za straszne opowieści miejscowych mieszkańców, okazało się najprawdziwszą prawdą.
Adam Wingard w świetnym „Gościu” i udanym „Następy jesteś Ty” udowodnił, że w kinie grozy czuje się jak ryba w wodzie, i w odróżnieniu od innych, zamiast powielać znane schematy, potrafi bawić się z widzem formą i zaskakiwać autorskimi pomysłami. Istniał więc cień nadziei, że ta sztuka uda mu się i w przypadku Blair Witch. Nadzieja jednak matką głupców. Niestety, tak jak słaby – ale coby nie mówić – wytyczający nowe kierunki dla gatunku „Blair Witch Project”, był powiewem świeżości i zainaugurował cały nurt dreszczowców found footage i horrorów mockumentary, tak w Blair Witch Wingard wędruje tylko po mocno udeptanej już ścieżce, nie siląc się nawet na to aby zaoferować widzowi coś nowego.
I tak my widzowie razem z bohaterami wędrujemy po ciemnym lesie w kółko i w kółko, i w kółko… gubiąc się już w tym czy oglądamy sequel, czy uwspółcześniony reboot straszaka z 1999 roku. A sceny grozy? No jakieś tam są.
Film nabiera tempa gdzieś w połowie drogi – co i tak przy pierwowzorze – znaczy dość szybko. Można powiedzieć, iż w tym przypadku logicznym wydaje się powiedzenie – im dalej w las, tym więcej drzew (czyt. tym lepiej). Już pierwsza, skrupulatnie budowana scena grozy, dość mocno trzymała w napięciu, a główną tego zasługą jest doskonały montaż dźwięku. Tak, dźwięk to zdecydowanie najmocniejszy punkt Blair Witch.
Muszę przyznać, że w pewnym momencie to chodzenie w kółko i ta „przerażająca” wędrówka może nawet stać się dla widza jakąś tam przyjemnością. Wszystko jednak rujnują tępi jak paczka gwoździ bohaterowie. Umiejętnie zmontowane sceny i dynamiczna praca kamery działają jak należy, ale w niektórych momentach zachowanie młodych poszukiwaczy ociera się o granice absurdu, absurdu który swój finał ma w… absurdalnym finale.
Meta tej leśnej wyprawy miała potencjał, do pewnego punktu nawet zasługiwała na słowa uznania i mogła zostawić widza z triumfalnym uśmiechem na twarzy. Jednak ostatecznie postawiła mnie w sytuacji w której nie wiedziałem czy śmiać się, czy płakać nad decyzjami i ilorazem inteligencji bohaterów. Ja rozumiem, to horror, tu mało logiki… no ale błagam – stwarzajcie choćby pozory!
Blair Witch nie zaskakuje niczym nowym. Jest jedynie podrasowaną i lepiej zrealizowaną kopią oryginału. Owszem, jest od niego lepsza, ale bądźmy szczerzy – poprzeczki nie miała zawieszonej zbyt wysoko. Film Wingarda to typowy horror rozrywkowy. Ot taki na który można pójść z paczką znajomych albo z dziewczyną. Do oglądnięcia i do zapomnienia. Nie wiem, być może było tu coś więcej a ja zwyczajnie tego nie dostrzegłem? Parafrazując znane powiedzenie – nie widzę strachu w tym lesie, drzewa mi zasłaniają.