„Hi. I’m Negan”. Na te słowa czekali chyba wszyscy fani The Walking Dead. Sami twórcy serialu nie starali się nawet ukryć, że sezon szósty jest jednym wielkim wstępem do zaprezentowania nowego antagonisty. Jednak zanim to nastąpiło, w tym 16 odcinkowym sezonie wiele się wydarzyło. Serial miał swoje wzloty i upadki. Sceny, które wbijały widza w fotel, przeplatano żenującymi, a ciekawe wątki miały, swoje nudne odpowiedniki. Można by powiedzieć; typowe. Wszystko to jednak i tak było nieistotne (a przynajmniej nie tak bardzo). Fani czekali tak na prawdę tylko na jedno. Jak wypadnie największy badass w historii komiksu, no i kto nawiąże bliższą znajomość z Lucille…
Uwaga! Recenzja zawiera spoilery. Jeśli nie oglądałeś, nie czytaj.
Tytułem wstępu…
Muszę uspokoić tych z Was, którzy obawiają się tutaj kilkustronicowej epopei analizującej przebieg każdego odcinka. Nic z tych rzeczy. Nie zamierzam streścić całego sezonu i wypunktować każdego odcinka osobno bo było by to zwyczajną głupotą z mojej strony, no i po prostu… nie chce mi się. Ale niestety… tak jak i w serialu, taki i Ja w swojej recenzji nie mogę przejść od razu do ostatniego odcinka bez odniesienia się do pozostałych. Będą to jednak raczej ogólne wrażenia po obejrzeniu tego sezonu i ocena tego co się podobało, oraz konstruktywna tego co twórcy spieprzyli. Spoilerów będę się starał unikać. Mimo to zdaję sobie sprawę z tego, że może to być niemożliwe. Dlatego apeluje do tych z Was, którzy mają sezon VI jeszcze przed sobą, aby odłożyli przeczytanie recenzji na później. Nie obrażę się. Tylko później wróćcie i podzielcie się swoimi opiniami!
Sezon 6a (11.10 – 29.11)
Tak jak to mają w zwyczaju i tym razem twórcy serialu postanowili podzielić serial na dwie części. Jak skończył się sezon piąty chyba pamiętamy co? Rick pozbawiony już wewnętrznych rozterek i etyki zawodowej (w końcu był policjantem) beznamiętnie rozwiązuje każdy napotkany problem przy pomocy swojego Colta. Tak też się dzieje w finałowym odcinku piątego sezonu, gdzie zły doktorek i tyran domowy kończy swój żywot z kulką w głowie. Całej scenie z wyraźnym zdegustowaniem przygląda się pacyfista vel Morgan i pach… koniec sezonu. Nie bez powodu nawiązuje tutaj do tego wydarzenia. Szósta odsłona serialu dużą uwagę poświęca właśnie relacji na linii Rick i Morgan, gdzie widoczny konflikt poglądów bohaterów (którzy bądź co bądź znają się z pilotowego odcinka serialu) mocno podkreśla przemiany jakie nastąpiły w głównym bohaterze, ale i całej jego grupie.
Ok. Wszyscy mają się względnie dobrze, a sam Rick nieformalnie przejmuje władzę w Aleksandrii. Pierwsza cześć szóstego sezonu będzie więc pokazywać pierwsze problemy z jakimi przyjdzie zmierzyć się naszym bohaterom. Jeśli któryś z nich myślał, że teraz czeka ich sielankowe życie i uprawa ziemniaków, to gruuubo się pomylił. Największa dotąd horda zombie, wewnętrzny bunt, atak wrogiej grupy… to tylko kilka z wyzwań przed jakimi staną.
Oj, jakbym chciał żeby wszystkie odcinki tego sezonu były tak dobre jak trzy pierwsze. Oglądając epizody „First Time Again”, „JSS”, i „Thank You” byłem w siódmym niebie. Intensywność, suspens, czarno białe retrospekcje będące hołdem dla komiksu, i akcja, akcja akcja… to wszystko było! Było i się zmyło pod koniec właśnie trzeciego odcinka sezonu. Odcinka, po którym prawie na trzy tygodnie głównym bohaterem serialu i tematem rozmów fanów stał się… kontener na śmieci. Ok, dobra. Sam cliffhanger z naszym azjatyckim kolegą w roli głównej nie był zły. Złe było wyjaśnienie całego zamieszania. Tak jakby twórcy zmienili scenariusz bo zobaczyli oburzenie i protesty fanów, albo co jeszcze słabsze… taki był ich zamiar od początku. Już nie wiem co gorsze. Abstrahując jednak od żenującego rozwiązania tego wątku, dochodzimy prawie do połowy sezonu i poza może dwoma odcinkami zapychaczami, wszystko prezentuje się naprawdę solidnie. Ulubioną bohaterką fanów dalej jest Carol, która kontynuuje swój tryb hard i jak ulał pasuje do niej przydomek Carolminator, niektórzy z bohaterów jak Gabriel i Eugene zaczynają powoli przechodzić przemianę, a ich postacie stają się coraz bardziej złożone. Plusem jest też systematyczne budowanie napięcia, dobrze prowadzona fabuła – po nitce do kłębka. Każda akcja ma swoją reakcje, a głupot fabularnych jest jakby mniej (oczywiście poza tą jedną już wspomnianą). Sama końcówka połowy sezonu jest mocna i spełnia swoją rolę ostatniego odcinka przed dłuższą przerwą. Akcja ucięta jest względnie w najlepszym momencie (chociaż sam uciąłbym raczej troszkę później) i wszystko czeka na swoją kontynuację w lutym. No właśnie… i co dalej?
Sezon 6b (6.02-3.04)
Powiedzenie, że lepiej zaczynasz niż kończysz idealnie odzwierciedla poziom tej części sezonu. Odcinek „No Way Out” to chyba jeden z lepszych odcinków w całym dorobku stacji AMC i to nie tylko jeśli chodzi o The Walking Dead. No mi aż zbielały kostki z emocji które były w tym epizodzie. Po raz kolejny to muszę powtórzyć. Jakby cały sezon był taki, to bym skakał z radości. Niestety, pierwszy odcinek okazał się tylko nagrodą pocieszenia i lekką osłodą na to, co miało dopiero nastąpić.
Jednak zanim zacznę krytykować i pluć jadem, to pochwalę twórców za naprawdę kawał dobrej roboty przy kompletowaniu nowej obsady. Szósty sezon to cała chmara nowych bohaterów, począwszy od pionków wymyślonych przez twórców, skończywszy na istotnych, czołowych postaciach z komiksu, które do tej pory odgrywają w nim ważne role. Bardzo podobał mi się też szacunek z jakim podchodzili twórcy do swojego źródła, czyli komiksu Kirkmana. Niektóre kadry wyglądają jak żywcem wyjęte ze stronic jednego z zeszytów „Żywych Trupów”. Zresztą zobaczcie sami…
W drugiej części szóstego sezonu, każdy odcinek przybliża Nas do kulminacyjnego i zwrotnego dla fabuły serialu momentu, jakim jest poznanie Negana. Grupa Ricka coraz częściej natrafia na Zbawców, poznaje też inną osadę Hilltop, oraz pojawiają się takie postacie jak Dwight i Jesus. Gdzieś w tle rozpoczynają się znajome z komiksu wątki tj. produkcji naboi… ogólnie fanom obrazkowej wersji wszystko może wydać się znajome. Carolminator powoli zaczynają gryźć wyrzuty sumienia, co nie przeszkadza jej jednocześnie zostawiać po sobie stosy trupów gdzie tylko się pojawi. Ten wątek uznaję jednak za dobry i uzasadniony, choćby ze względu na przeszłość bohaterki. Uwielbiam na nią patrzeć i przypominać sobie jak irytującą postacią była w pierwszym czy drugim sezonie, i jaką metamorfozę przeszła aby znaleźć się w tym miejscu co teraz.
Największą zagwozdką fanów jest odpowiedź na jedno pytanie. Który z głównych bohaterów przekręci się w tym sezonie? Pytanie to nie jest bezpodstawne. Po pierwsze, idąc tropem komiksów ktoś powinien zginąć, a mówiąc ktoś, mam na myśli Gleen. Chociaż z drugiej strony wiemy też, że Kirkman lubi w scenariuszu poprawiać rzeczy, których żałuje z komiksu. Stąd choćby tak długi żywot niektórych postaci i oburęczny Rick. Po drugie, plan w The Walking Dead robi się coraz bardziej duszny. Niektórzy z bohaterów podczas sezonu dostali parę minut czasu i tak na prawdę nic o nich nie wiemy. Poza tym, co to za apokalipsa jak wszyscy główni bohaterowie (z pierwotnej grupy Ricka) tak kurczowo trzymają się życia, sprawiając przy tym wrażenie niezniszczalnych. Temu serialowi potrzeba powiewu świeżości, szoku. Innymi słowy, jest zbyt dużo bohaterów, zbyt mało emocji. Te ograniczają się to filozoficznych wywodów niektórych bohaterów, w czym ewidentnie przoduje Abraham – nasz rudy marines o aparycji harleyowca. Wypada to dość komicznie. Co odcinek jedna z drugorzędnych postaci musi walnąć jakiś komunał, jak to jest zagubiona, jak to jest skomplikowane, i jak pragnie ustatkowania się i normalnego życia. We get it!!! Wystarczy powiedzieć to raz, a nie wałkować co odcinek. Nawet Daryl wydawał się jakiś nudniejszy i wątlejszy niż dotychczas. Ogólnie zbyt dużo gadania, zbyt mało działania.
Druga połówka sezonu ma parę niezłych odcinków. Jak wspomniany pierwszy z nich (a 9 w całym sezonie) i ten gdy Carol i Maggie są przetrzymywane przez Zbawców. Większość niestety to typowe przeciągane wątki i ujęcia tylko po to aby ludzie już z maksymalną niecierpliwością czekali te osiem odcinków na finał. Finał który jak zapowiadali twórcy, miał być najlepszy w historii serialu. No więc… chyba się bardziej ośmieszyć nie mogli.
No i nadszedł ten czas. Fani mogli usiąść i w napięciu oglądać krok po kroku Ricka zmierzającego nieuchronnie w sidła Zbawców. Co trzeba przyznać, twórcy potrafili podsycić napięcie i idealnie ukazać coraz większą bezradność i całkowite rozbicie pewnego dotąd siebie bohatera. To im wyszło idealnie. Duża w tym też zasługa aktora, który wciąż udowadnia, że jest najmocniejszym punktem serialu. Odcinek oglądało się dość przyjemnie i do tej pory oceniałem szósty sezon, mimo kilku poważnych zarzutów, jako całkiem udany. Usatysfakcjonowała mnie też sama postać Negana, którego ujawnienie wzbudzało wcześniej tak duże emocje. Jeffrey Dean Morgan spisał się znakomicie. Posturą i gęstą brodą może trochę odbiegał od pierwowzoru, ale charyzma jaką obdarzył swojego bohatera wszystko rekompensowała. A jego pierwsza kwestia „Portki już pełne?” skierowana była chyba zarówno do bohaterów, jak i samych widzów którzy pewnie w większości byli gdzieś w okolicach stanu przedzawałowego.
Wiemy już jak wypadł Negan, pozostaje dowiedzieć się tylko kogo w swojej zabójczej wyliczance wytypuje na randkę z Lucille. I co się dzieje w tym momencie? Otóż kamera skierowuje się na twarz oprawcy, a my patrzymy na niego z perspektywy ofiary, troszkę krwi na ekranie, trzask, prask…. i napisy końcowe. W tym momencie emocje które zbierały się przez cały odcinek, ba, przez cały sezon… wyparowały. A raczej zmieniły swój wydźwięk. Bo zamiast oddać hołd najbardziej kultowej scenie z komiksu, zrobiono z widzów idiotów. Cliffhanger jaki zastosowano jest chyba jednym z najbardziej złośliwych jakie widziałem. To co zrobili, to profanacja na czymś, co twórcy powinni potraktować z większym szacunkiem, a nie tylko w charakterze chwytu marketingowy mającego na celu pozostawić myśli rozzłoszczonych widzów na pół roku przy serialu. Czy oni naprawdę myśleli, że fani nie sięgną po TWD jak pokażą kogo zabił Negan? Czy myśleli, że nie będą równie ciekawi efektu dramatycznych wydarzeń? Pytam jeszcze raz. Czy twórcy na prawdę sądzą, że uda się zachować tożsamość ofiary w tajemnicy? Wszyscy zostajemy z pytaniem bez odpowiedzi. Kto zginął? Ja odpowiem na pytanie kogo, a raczej co zabili twórcy. Otóż największą ich ofiarą jesteśmy My, widzowie, ale i całe wrażenie jakie pozostawiał po sobie szósty sezon. Jeśli bali się że ktoś zostawi serial, to strzelili sobie samobója. Bo nie wiem jak Wy, ale nie wiem czy sześć miesięcy wystarczy abym wybaczył im taką bezczelność.
Ale żeby osłodzić trochę ten jad, który tak dobitnie uskuteczniałem w ostatnich akapitach, poczęstujcie się piosenką z jednego z odcinków The Walking Dead w czasie, kiedy serial święcił największe triumfy.