Beetlejuice Beetlejuice recenzja filmu

Beetlejuice Beetlejuice (2024): Uwierz w ducha

Zapytany na konferencji prasowej podczas MFF w Wenecji o motywacje do nakręcenia kontynuacji filmu sprzed 36 lat, Tim Barton odpowiedział, że nie chciał aby Beetlejuice Beetlejuice był „skokiem na kasę”, że w ostatnich latach „rozczarował się przemysłem filmowym” i zdał sobie sprawę, że jeśli chce nakręcić kolejny film, musi „zrobić to z serca”. Godna pochwały postawa, prawda? Burton stwierdził nawet, że przed wejściem na plan nie przypominał sobie pierwszego filmu. Wystarczyło mu, że „pamiętał jego ducha”.

Wszystko to pięknie brzmi, ale ja przed seansem miałem szczerą nadzieję, że choć Pan Burton nie oglądał jeszcze raz pierwszego „Soku z żuka”, to przynajmniej przypomniał sobie jak wyglądały jego ostatnie filmy, przeanalizował je, przestudiował i spróbował zdiagnozować co poszło nie tak. Jeśli bowiem popatrzeć wstecz, to w mojej subiektywnej opinii ostatnim naprawdę dobrym filmem reżysera jest cudowna animacja „Gnijąca panna młoda”, czyli film sprzed 19(!) lat. Później bywało już różnie, a zazwyczaj rozczarowująco. Sporo o złej artystycznej passie Tima Burtona może powiedzieć fakt, że choć Beetlejuice Beetlejuice być może jest jego najlepszym filmem od tego czasu, tak wciąż ciężko nazwać go naprawdę dobrym…

Podczas gdy pierwowzór z 1988 roku skupiał się głównie na perypetiach zmarłego wskutek tragicznego wypadku małżeństwa Maitlandów (w tamtych rolach Geena Davis i Alec Baldwin), tak sequel w centrum wydarzeń umieszcza niegdyś zbuntowaną gotycką nastolatkę, dziś uzależnioną od tabletek przeciwbólowych gwiazdę telewizyjną, Lydie Deetz (Winona Ryder). Swoje umiejętności medium Lydia przekuła w karierę w branży rozrywkowej, prowadząc dość kiepski talk show o zjawiskach nadprzyrodzonych. Jej menadżerem i partnerem jednocześnie jest  Rory (Justin Theroux). Ten śliski i pretensjonalny jegomość w dość oczywisty sposób stara się spieniężyć ich związek, na co ta wydaje się być kompletnie ślepa. Lydia ma jeszcze córkę z poprzedniego małżeństwa, Astrid (Jenna Ortega), z którą relacje popsuły się od czasów tragicznej śmierci jej ojca i ex-męża Lydii. Dziewczyna ma pretensję do matki, że choć ta jest medium nie potrafi i nawet nie próbuje skontaktować się z najbliższą dla niej osobą. Przez to cały program matki oraz jej rzekome zdolności uważa za jedną wielką ściemę. No i jest jeszcze Delia Deetz (Catherine O’Hara), ekscentryczna macocha Lydii i niespełniona rzeźbiarka, która obecnie realizuje swoje artystyczne ambicje organizując własne wernisaże i komponując różnego rodzaju instalacje artystyczne.

To powiedziawszy dotychczas dość rozbita rodzina Deetzów wskutek tragedii zjeżdża się do starego domu Winter River. Jak dowiadujemy się z krótkiej zabawnej sceny animowanej, okazało się bowiem, że ojciec Lydii… przeżył katastrofę lotniczą, ale został zjedzony przez rekina podczas jednej z jego wypraw ornitologicznych. Podczas gdy rodzina Deetzów zjeżdża się do nawiedzonego niegdyś domu z pierwszego filmu, 6 stóp pod ziemią w krainie umarłych zaczęła grasować ex-żona samego Beeteljuice’a, Delores (Monica Belluci), znana lepiej jako Pożeraczka dusz. W pościg za nią udaje się były gwiazdor policyjnego kina akcji, który po śmierci został detektywem duchów (Willem Dafoe). A Beetlejuice? Cóż, nasz demoniczny creepy dziwak chyba dalej tęskni za Lydią i pragnie dokończyć niektóre niedokończone sprawy między nimi…

Nie bez powodu we wstępie do recenzji przytoczyłem te konkretne słowa Tima Burtona o czysto artystycznych motywacjach stojących za realizacją sequelu 36 lat po premierze pierwszego filmu. Nie bez powodu, bo naprawdę z całego serca chciałbym wierzyć w to, że Beetlejuice Beetlejuice to faktycznie nie „skok na kasę” i próba zmonetyzowania niespodziewanego sukcesu „Wednesday”, choć wszystkie znaki na niebie i ziemi zdają się wręcz wykrzykiwać z ekranu, że jest dokładnie odwrotnie. Zdaje się to nawet potwierdzać angaż Alfreda Gougha i Milesa Millara prosto znad scenariusza „Wednesday” do napisania kontynuacji „Soku z żuka”. Kontynuacji, która choć miejscami bawi i cieszy, nie ma absolutnie nic świeżego i ciekawego do zaoferowania. To jeden z tych odgrzewanych kotletów, który zjesz, nawet nie połamiesz sobie na nim zębów, ale po krótkim zaspokojeniu pierwszego głodu dojdzie do ciebie, że za ten nie pierwszej świeżości posiłek zapłaciłeś równowartość całego obiadu w dobrej restauracji i w sumie to nawet nie wiesz dlaczego…

Beetlejuice Beetlejuice to kompletnie niepotrzebny sequel, bez absolutnie żadnego sensownego pomysłu poza powrotem do ulubionych bohaterów. Owszem, fajnie było znów zobaczyć szalejącego na ekranie Michaela Keatona, który pod charakteryzacją Beetlejuice zdawał się nie postarzeć nawet o dzień. Miło było znów oglądać w kinie Catherine O’Harę, która wnosi do filmu najwięcej luzu, spontanicznego humoru i samoświadomości, a Willem Dafoe odgrywający zapętlonego w swojej roli przerysowanego detektywa z filmów noir, to chyba mój ulubiony element całego filmu. Na tym jednak plus się kończą.

Winona Ryder, na której zdaje się opierać cała główna oś narracji, jest jeszcze dziwniejsza, rozkojarzona i paranoiczna niż w swoich ostatnich rolach i to nie w dobrym tego słowa znaczeniu. Debiutujący u Burtona Justin Theroux roztacza wokół siebie aurę apatycznego, odpychającego i mało interesującego typa, a pełniąca rolę klasycznego antagonisty Monica Belluci zdaje się sama nie wiedzieć co robi na planie tego filmu. Jej rola ogranicza się w zasadzie do wędrowania pomiędzy korytarzami zaświatów niczym Mr. X z „Resident Evil 2” i wysysaniu kolejnych dusz. Nie wiem czy jej linijki dialogu nie mieszczą się w dwóch-trzech wypowiedzianych zdaniach. To rozczarowujące, bo co by nie mówić o filmowej formie Burtona, to zawsze potrafił on tworzyć ciekawe „złe” postacie, nawet jeśli słowo „złe” wśród panteonu jego bohaterów to dość umowne i płynne określenie. Tutaj w obu przypadkach dużo można powiedzieć o tych postaciach, ale na pewno nie, że były interesujące.

Mam też mały apel do kolejnych reżyserów chcących obsadzić Jenne Ortegę w roli edgy dark teen w mundurku szkolnym – proszę Was, nie róbcie tego. A Ty, Jenna, jeśli mnie słyszysz – jeśli dostaniesz takie role, odrzuć je i nawet nie czytaj scenariuszy. Wiemy, że umiesz je grać, ale chciałbym też zobaczyć, że umiesz grać coś innego. Warto otwierać nowe drzwi i badać nowe ścieżki aktorskiej kariery zamiast zostać kolejną zaszufladkowaną już na wstępie gwiazdą jednej roli…

Beetlejuice Beetlejuice to film pojedynczych momentów. Znajdziecie tu kilka groteskowych i zabawnych gagów, a w paru miejscach Burton udowodni, że  wizualna pomysłowość jeszcze tak całkiem go nie opuściła. To niestety jednak za mało, gdy jego zdolność do opowiadania spójnej historii jest bardzo wątpliwa. Bywają niestety też momenty, w której jako widz zaczynałem się niecierpliwić. Duża i prawdopodobnie najtrudniejsza w realizacji sekwencja w kościele wydaje się całkowicie przeciągnięta i zrobiona tylko pod to, aby Jenna Ortega dostała swoją kolejną scenę taneczną z potencjałem na viral, natomiast przeciągnięty brodwayowski żart z Pociągiem Dusz przestawał mnie bawić już za pierwszym razem.

Naprawdę chciałbym się bawić na tym filmie tak jak Michael Keaton, Catherine O’Hara i Willem Dafoe bawili się na planie swoimi rolami. Chciałbym, ale niestety sequel w żadnym aspekcie nie wytrzymuje zderzenia z oryginałem. Czasem zwyczajnie lepiej nie budzić martwych i zostawić ich w spokoju, a już na pewno nie po 36 latach, gdy nie masz nic nowego i ciekawego do powiedzenia…


Beetlejuice Beetlejuice recenzja filmu

Beetlejuice Beetlejuice recenzja filmu