Rodzaje życzliwości recenzja filmu

Rodzaje życzliwości (2024): Chaos (nie)kontrolowany

Po sukcesie dwóch poprzednich, wielokrotnie nagradzanych filmów, tj. „Biednych istot” i „Faworyty”, Yórgos  Lánthimos bynajmniej nie zwolnił tempa i od razu poszedł za ciosem. Zaledwie kilka miesięcy po premierze oscarowej produkcji z Emmą Stone, razem z Efthymisem Filippou – scenarzystą z którym współpracował wcześniej przy okazji „Lobstera”, „Kła” czy „Zabicie świętego jelenia„, zaprosił nas na kolejną pełną dziwactw i ekscentryzmów wycieczkę. Niestety, wygląda na to, że choć przed wyruszeniem w podróż nie musiał się nawet specjalnie rozpakowywać po poprzedniej, tym razem zapomniał zabrać odpowiedniej mapy i przewodnika. Rodzaje życzliwości wyglądają bowiem jak rozpisany na kolanie – gdzieś pomiędzy postprodukcją „Biednych istot” a wyjściem na plan – koncept, składający się ze wstępnych szkiców trzech różnych scenariuszy. To zwyczajnie nie mogło się udać…

Rodzaje życzliwości w odróżnieniu od poprzednich filmów greckiego reżysera nie proponują nam jednej spójnej fabuły. To antologia składająca się z trzech różnych historii, w których Jesse Plemons, Emma Stone i Willem Dafoe, wspierani z drugiego planu przez Margaret Qualley, Hong Chau, Joe Alwyna i Mamoudou Athie, wcielają się w różne role.

W pierwszej Jesse Plemons wciela się w neurotycznego posiadacza dorodnego wąsa Roberta, czyli korpo-szczura średniego szczebla, który podlega gadziemu szefowi Reymondowi, granemu przez Dafoe. Robert codziennie otrzymuje odręcznie pisane instrukcje, które szczegółowo opisują, co powinien nosić, co powinien jeść, kiedy może uprawiać seks ze swoją żoną (Chau) i wiele innych. Oprócz codziennego instruktażu od czasu do czasu dostaje bardziej specyficzne challenge, może to być przybieranie na wadze, czytanie „Anny Kareniny” lub potrącenie przez samochód. Całkowite podporządkowanie się zapisanemu na arkuszach losowi zapewnia Robertowi wygodne życie i prezenty w postaci osmolonego kasku Ayrtona Senny bądź rozwalonej przez Johna McErnoe takiety tenisowej.

W drugim segmencie na pierwszym planie po raz kolejny mamy Jesse Plemonsa, który tym razem wciela się w policjanta, którego żona (Emma Stone) zaginęła podczas wyprawy nurkowej. Facet ciężko to znosi, a pocieszenie próbuje odnaleźć w wspólnych seansach sekstaśm swingerskich nagranych razem z  zaprzyjaźnioną parą, kompletnie ignorując dyskomfort tychże.  Ostatecznie jego zaginiona żona zostaje uratowana z bezludnej wyspy, ale gdy już wraca on nie jest pewien, czy to ta sama kobieta. Powoli popada w coraz większą paranoję. Aby ją zdemaskować kieruje w jej stronę coraz bardziej absurdalne i niepokojące zachcianki i polecenia sprawdzając granice, do których ta pozwoli mu się posunąć.

Z kolei w trzeciej, zdecydowanie najsłabszej historii Plemons i Stone grają dwóch członków nadmorskiego kultu, a raczej po prostu chorej seksualnej sekty, której przewodzą Dafoe i Chau. Mają za zadanie odnaleźć kobietę, która ma moc przywracania ludzi do życia.

Choć z pozoru te trzy historie kompletnie się od siebie różnią, łączą je dwie rzeczy. Pierwszą jest przewijający się motyw kontroli i podporządkowania, a konkretniej specyficznej relacji na linii kontrolujący i podporządkowany. W końcu całkowita kontrola, a wręcz skrajne posiadanie na własność życia innych już od czasów „Kła” było przedmiotem fascynacji Lanthimosa. Dla bardziej uważnych widzów już „Sweet dreams” duetu Eurythmics energicznie rozbrzmiewające od napisów początkowych wraz z odśpiewanym fragmentem „Some of them want to abuse you, Some of them want to be abused” stanowił tutaj wystarczający drogowskaz. To pierwsza rzecz. Drugą rzeczą łączącą w mniejszym bądź większym stopniu wszystkie trzy historie jest niestety pustka, nuda i męcząca absurdalność, w tym mniej fajnym lanthimowskim wydaniu, która nieustannie atakuje widza z ekranu…

Siłą dotychczasowych filmów Yórgosa  Lánthimosa oprócz specyficznego humoru (często czarnego), absurdu, pewnego rodzaju dziwaczności świata przedstawionego i jego bohaterów, było to, że te elementy bynajmniej nie przeszkadzały, a zachęcały widza do rozpakowywania ukrytych znaczeń i kontekstów zawartych w fabule. Tutaj tak to nie działa, a momentami odnoszę nawet niepokojące wrażenie, że grek ociera się o pretensjonalność i filmowe grafomaństwo. Dostajemy trzy historie, z których jedna faktycznie się broni (mam na myśli drugą), a z pozostałych wieje pustką i męczącą nudą. Szczególnie ostatnia sprawa wrażenie opartej na kilkuzdaniowym koncepcie, ledwie zarysie scenariusza i nakręconej kompletnie na odwal się. I ja wierze, że w tym szaleństwie jest metoda, że być może jest tu sporo do rozpakowania choćby z psychoanalitycznego punktu widzenia (sugeruje to choćby  powtarzający się motyw snów), ale zwyczajnie nie chce mi się tego robić. Lanthimosowi nie udało się mnie zaangażować w te historie na tyle, aby chciało mi się to robić.

Ktoś powie, że Rodzaje życzliwości to powrót greka do „Kła” i jego twórczych korzeni. No ok, tylko co to zmienia? Motywy i ich przedstawienie, które działały w „Kle” tutaj wydają się tanim kuglarstwem,  sztuką dla sztuki i tandetnym teatrzykiem marionetek, w którym z coraz większym zażenowaniem obserwujemy po raz kolejny umęczoną i upokarzaną przez mężczyzn Emme Stone na ekranie. Momentami, szczególnie w drugiej, tej bardziej udanej historii, z ekranu czuć powiew lynchowskiego klimatu paranoi i zacierających się granic między rzeczywistością a fikcją. W pozostałej części mamy jednak do czynienia z klasycznym kazusem odpiętych artystycznych wrotek pozbawionych (nomen omen) kontroli. Coś w stylu „Bau się boi” Ariego Astera, którego do dziś nie rozumiem.

Jedną z mocnych stron greckich filmów Filippou i Lanthimosa, czy to w przypadku kostiumowej „Faworyty” czy surrealistycznego „Lobstera” była ich bezwzględna dyscyplina. Tutaj otrzymujemy Lanthimosa w trzeciej gęstości, wyegzaltowanego, pretensjonalnego i kompletnie nieprzygotowanego. Czuć, że Rodzaje życzliwości to poboczny projekt, w którym grek prosto z planu „Biednych istot” wpakował do jednego autobusu Emme Stone, Willema Dafoe i Margaret Qualley i zawiózł ich do Nowego Orleanu gdzie czekali już na nich Jesse Plemons i reszta ekipy. I ja naprawdę ciesze się, że tej ekipie tak fajnie się pracowało przy poprzednim projekcie, że postanowili pójść za ciosem. Problem w tym, że pracowali na czymś co wygląda jak zlepek trzech niedokończonych scenariuszy, które próbuje się nam widzom sprzedać pod płaszczykiem antologii. No ja tego nie kupuje…

Jeśli dla czegoś warto poświęcić te blisko 3h czasu i zobaczyć Rodzaje życzliwości, to oprócz wspomnianego już drugiego – nazwijmy go – lynchowskiego segmentu, są to znakomite występy aktorskie. Kto widział choć jeden film greckiego reżysera, dobrze wie jak dziwnie funkcjonują, a przede wszystkim jak rozmawiają postacie w jego filmach. I nie inaczej jest tym razem. Niczym przytaczane już w recenzji marionetki w teatrze lalek jego bohaterowie wydają się pozbawieni wszelkich uczuć i mówią płaskim, pozbawionym emocji tonem niczym lektor Ivona informująca o spóźnieniu na odcinku Dziwnówek – Pcim Dolny. Trio Jesse Plemons, Emma Stone i Willem Dafoe doskonale odnajdują się w tej konwencji, dostając też fantastyczne wsparcie z drugiego planu. Szczególnie Plemons kradnie tu show i zawłaszcza całą uwagę. Ja sam głównie ze względu niego nie żałuje tego seansu.

Mimo wielkiego zawodu i poczucia nieco zmarnowanego czasu wciąż mam zaufanie i niezmiennie czekam na kolejny projekt, którym ma być „Bugonia” z… Emmą Stone i Jesse Plemonsem na pokładzie. Tylko Panie Lanthimos… proszę się wcześniej napić szklanki zimnej wody, troszkę ochłonąć, odsapnąć, zebrać myśli i tym razem opowiedzieć nam coś, co faktycznie ma jakiś sens…

 


Rodzaje życzliwości recenzja filmu

Rodzaje życzliwości recenzja filmu