Mówiąc i pisząc o Civil War Alexa Garlanda naprawdę trudno nie robić tego w odniesieniu do współczesnych wydarzeń, do coraz bardziej pogłębiających się społecznych podziałów czy ogólnego kontekstu politycznego. Oliwy do ognia dolewa zresztą sam reżyser „Ex Machiny” i „Anihilacji” oraz studio A24, którzy zdecydowali się na wypuszczenie do kin dystopijnej wizji współczesnej wojny domowej w USA podczas rozpędzającej się kampanii prezydenckiej w tym kraju. Łatwo można więc wpaść w pułapkę klasyfikowania Civil War jako kina głęboko zaangażowanego politycznie, możne nawet jako swego rodzaju ostrzeżenia czy manifestu politycznego reżysera. Okazuje się, że nic bardziej mylnego, bo dla świetnie grającego oczekiwaniami widowni Garlanda polityka ma niewielkie, a wręcz marginalne znaczenie. Zamiast tego reżyser woli rozpocząć dialog na temat rozkładu wartości, polaryzacji, chaosu i brutalności wojny, ale przede wszystkim o etyce i różnych obliczach dziennikarstwa wojennego.
Nie wiemy kiedy, nie wiemy jak i dlaczego, ba, nie wiemy nawet kto zaczął, bo Garland bynajmniej ani przez moment nie ma zamiaru nam tego wytłumaczyć. Ważne jest jedno – amerykański sen się kończył, a kraj trawi krwawa i wyczerpująca wojna domowa. Uzbrojeni w wiaderka mieszkańcy wielkich metropolii tłumnie zbierają się i przepychają wokół podstawionych cystern z wodą, stanowiąc tym samym łakomy kąsek dla zamachowczyni z amerykańską flagą w ręku i plecakiem pełnym trotylu na plecach. Inni, którzy rozsądnie spakowali najpotrzebniejsze rzeczy oddalając się od linii frontu i zbliżających się wystrzałów, szukają schronienia w obozach dla uchodźców organizowanych przez UNICEF. Są też tacy, którzy obierając klasyczny sposób „na przeczekanie”, zamknęli się w domu, udając że się nic się nie dzieje, a ten konflikt w zasadzie ich nie dotyczy.
Dzieje się jednak sporo. W nadawanym w TV orędziu Nick Offerman, jako urzędujący właśnie ponadprogramową trzecią kadencję prezydent USA, ogłasza właśnie wielki sukces rządowej armii w starciu z separatystycznymi oddziałami tzw. „Sił Zachodu”, czyli sprzymierzonymi ze sobą Kalifornią, Teksasem oraz powstańczymi jednostkami stanu Floryda. Słowom niepokojąco przypominającego retoryką Donalda Trumpa prezydenta nie zawierza jednak doświadczona i znana w całym kraju fotografka wojenna Lee Smith (Kirsten Dunst).
Trochę wrodzony instynkt, trochę insiderska wiedza każe jej przypuszczać, że sytuacja ma się z goła odmiennie i to właśnie połączone armie Teksasu i Kalifornii prą do przodu przełamując zasieki rządowej armii, zmierzając prosto w kierunku Kapitolu. Tam gdzie prezydent Nick Offerman stawia swój ostatni bastion, dokładnie tam, Lee oraz jej przyjaciel i współpracownik Joel (Wagner Moura) wyznaczają swój następny przystanek. Ona chce być ze swoim aparatem w samym centrum wydarzeń upamiętniając na kliszy upadek Białego Domu. On marzy o przeprowadzeniu ostatniego wywiadu ze zhańbionym prezydentem-dyktatorem, zanim ten zostanie schwytany lub zabity. Do ich liczącej ponad 800 mil podróży przyłącza się podchodzący pod wiek emerytalny Sammy (Stephen McKinley Henderson) oraz dwudziestokilkuletnia Jessie, która uzbrojona w swojego wysłużonego Nikona stawia swoje pierwsze kroki w fotografii wojennej patrząc na Lee jak obrazek i niedościgniony wzór.
I tak trzy pokolenia dziennikarzy/fotografów rozpoczynają podróż po rozdartej na kawałki, krzyczącej z bólu Ameryce będąc bezstronnymi świadkami wojny wraz z jej beznamiętną brutalnością oraz niekończącej się śmierci i zniszczenia ze strony ludzi, których jedynym celem jest zabijanie tych, którzy chcą zabić ich. Na pewnym etapie okazuje się bowiem, że nie ważne dlaczego, w imię czego i nie ważne kto, tylko ważne, że ktoś do kogoś strzela, a na wystrzelony pocisk trzeba odpowiedzieć ogniem.
Choć i pierwsze zwiastuny, i mocno zakorzeniony w aktualnym kontekście politycznym zarys fabuły oraz ogólne obserwacje przedwyborczych kampanii w USA kazały przypuszczać, że Civil War będzie mocno zaangażowane w komentowanie obecnych wydarzeń, tak po seansie filmu Garlanda patrzę na niego z dużo szerszej perspektywy. Absolutnie wierzę, że obserwujący krwawą batalię o władzę oraz pogłębiającą się polaryzacje amerykańskiego społeczeństwa reżyser nie bez powodu wybrał to miejsce akcji oraz ten moment premiery. Zwyczajnie wiedział, że o jego filmie będzie mówiło się w tym kontekście, że będzie wywoływał dyskusje i kontrowersje i choć przedstawia dystopijną wizję przyszłości, to paradoksalnie zyska na aktualności. Sprowadzając jednak Civil War do rangi wyliczonego na sukces produktu, podpinającego się retorycznie do zbliżających się wyborów w Stanach, niezwykle spłycamy jego dużo szerszy i bardziej uniwersalny wydźwięk. Bo tak się składa, że akcja filmu mogłaby się rozgrywać w każdym innym miejscu i wynikałoby z niej wciąż jedno i to samo przesłanie…
Tytułowa wojna domowa u Garlanda to obraz odarty z jakichkolwiek romantycznych uniesień, patetyzmów czy bohaterskich zrywów typowych dla kina wojennego. Na amerykańskich ulicach swoje krwawe żniwo zbiera zachęcony społecznym zobojętnieniem oraz brakiem poczucia odpowiedzialności nihilizm, a spolaryzowane społeczeństwo nie dzieli się już na dwie czy trzy walczące frakcje. W chaosie i brutalności wojny każdy zaczyna walczyć z różnych powodów, w swojej własnej sprawie. Najgorsi są jednak ci, którzy niczym wybudzeni z letargu w panującej anarchii i wojennej zawierusze odnajdują upust dla swoich do tej poro głęboko skrywanych uprzedzeń czy skłonności.
Bezstronnymi obserwatorami grozy i paradoksów wojny są właśnie nasi zmierzający do stolicy kraju fotoreporterzy. Lee, Joel, Sammy i Jessie. Podobnie jak my widzowie, to niemi świadkowie najgorszego, którzy nie mogą powstrzymać tego, co widzą, ale dokumentują to, aby inni w przyszłości mogli to zrobić za nich, żeby historia się nie powtórzyła. Smutna prawda, z której oni sami doskonale sobie zdają sprawię, jednak jednak taka, że ani ich ukazujące brutalność wojny fotografie, ani wywiad z prezydentem nic nie zmieni. Historia wcześniej czy później się powtórzy, a nieustanie romansująca z dążeniem do samozagłady ludzkość odnajdzie kolejny powód do zabijania, bombardowania i zniszczenia.
Tu pojawia się zawieszone w powietrzu przez reżysera pytanie o granice dziennikarskiej neutralności, etyki i bezstronności. W pewnym momencie filmu Lee grana przez Kirsten Dunst wypowiada kwestię – „Za każdym razem, gdy udawało mi się przeżyć w strefie działań wojennych, wysyłałam zdjęcie do domu, do gazety i myślałam, że wysyłam ostrzeżenie(…) I oto jesteśmy”. Czy znając prawdę o ludzkiej naturze, widząc grozę wojny nie jest więc trochę tak, że postaciom wojennych fotoreporterów bliżej do nas, do reszty ludzkości, która często woli udawać, że czegoś nie widzi, że problem nas nie dotyczy, że nie istnieje, że nie powinniśmy się angażować. W końcu nawet same Lee i Jessica w rozmowie przyznają, że podczas trwającej wojny domowej ich rodzice woleli zostać na farmie w domu, wyłączyć telewizor i udawać, że żadnej wojny nie ma.
Trzeba przyznać, że zarówno Kirsten Dunst, jak i towarzyszącym im na drugim planie Caille Spaeny i Wagnerowi Mourze udało się stworzyć ciekawe i zniuansowane rolę. Civil War to w dużej części kino drogi i w jako takim swoistą drogę przeszły charaktery naszych bohaterów. Lee poznaliśmy jako nieco zblazowaną i wykastrowaną z empatii profesjonalistkę, która w swojej bogatej karierze widziała już chyba każdy możliwy rodzaj ludzkiej brutalności. Jednak w wizerunku twardej, niemożliwej do złamania fotografiki z każdą przebytą milą zaczynają pojawiać się pęknięcia, a im bliżej Waszyngtonu tym początkową bezceremonialność i zobojętnienie zastępuje widoczne przytłoczenie otaczającą ją rzeczywistością, pokazując z jednej strony cynizm ukrywającej się za maską bohaterki, z drugiej jednak odsłaniając jej prawdziwą ludzką twarz.
Joel, w którego wciela się Wagner Moura to z kolei uzależniony od adrenaliny dziennikarz-weteran, który wydaje się żyć dla tych chwil pełnych niebezpieczeństwa, w których znajduje się w samym centrum akcji. A przynajmniej do pewnego momentu… Caille Spaeny i jej Jessica to z kolei połączenie skrajnej naiwności z determinacją debiutantki, która pod skrzydłami mentorki Lee rozwija się w przekroju całego filmu. Zresztą relacja na lini mentor-uczeń oraz ciekawa dynamika między bohaterkami Dunst i Spaeny to jeden z mocniejszych narracyjnych wątków filmu Garlanda.
No i jest jeszcze Jesse Plemons. Naprawdę mało jest aktorów, którym wystarcza 5 minut pojawienia się na ekranie, żeby stać się jednym z najmocniejszych i najbardziej zapamiętanych elementów filmu, a Jesse Plemons zdecydowanie jest takim aktorem. Mało kto posiada również taką naturalność w odgrywaniu totalnych socjopatów. On posiada jedno i drugie, a gdy jego znana z zwiastunów postać w stroju moro, karabinem w ręku i kontrastującymi z całą resztą różowymi okularami na nosie pyta naszych bohaterów „Jakim rodzajem Amerykana jesteście…”, zdajemy sobie sprawę z prawdziwej grozy wojny. Odpowiedź na to jedno przyziemne pytanie determinuje w jego oczach wartość życia oraz sens bądź bezsens istnienia rozmówcy. To prawdziwy obraz absurdu oraz tragizmu wojny, w której początkowe ideały i motywacje ustępują miejsca prostemu podziałowi na „my” i „oni”, „wschód” i „zachód”, „demokratów” i „republikanów”. Świat nigdy nie jest taki prosty i zerojedynkowy, a najbardziej przerażający stają się Ci, którzy mimo ubranych różowych okularów zdają się dostrzegać jedynie czerń i biel.
Civil War to też realizacyjna perełka. Świetnej muzyce i udźwiękowieniu, który sprawia, że huk wystrzału karabinu nigdy nie był tak przerażający, towarzyszą piękne zdjęcia Roba Hardy’ego. Pod tym względem film Garlanda oferuje szerokie spektrum wrażeń od malowniczych szerokich plenerów targanej wojną amerykańskiej prowincji, przez pełne kolorów i kontrastów kadry, w których żar płonących lasów trzepocze niczym świetliki, a strzelaniny z karabinów szturmowych rozjaśniają kolorowy dym. Hardy płynnie przechodzi między statycznymi kadrami z mocnymi zbliżeniami na twarze bohaterów, w dynamiczny montaż, w którym niczym w dokumencie wraz z trzęsąca kamerą przyklejeni do pleców bohaterów śledzimy chaos wojny niczym obserwatorzy z pierwszego rzędu.
Znajdziemy tu zdjęcia łudząco przypominające choćby postapokaliptyczne „The Last of Us”, jak i świetnie zrealizowane sceny typowe dla kina wojennego z epickimi bitwami pod pomnikiem Lincolna oraz szturmem na Biały Dom. Zarówno w jednym jak i w drugim przypadku Civil War wypada znakomicie, a poziom realizacji uzasadnia rekordowe jak dotąd wydatki studia A24, dla którego film Garlanda jest najdroższym projektem w historii.
Alex Garland unikając wchodzenia w politykę i moralizatorstwa przygotował dla nas niezwykle intensywne kino, które bardziej niż brutalnością poraża nihilistyczną wizją wojny, która ma zobojętniałą i socjopatyczną twarz Jessiego Plemonsa. Garland wysyła nam ostrzeżenie, ale nie łudźmy się, że jego film nie jest tylko aktualny w kontekście post-trumpowej wojny amerykańsko-amerykańskiej. W pierwszej kolejności Civil War pokazuje bowiem, że każdy kolejny mur, który między sobą stawiamy, każdy kolejny podsycany przez skrajne ideologiczne grupy konflikt, który dzieli społeczeństwo na „my” i „wy”, zbliża nas wszystkich w ostateczności do nieuniknionego samozniszczenia.