Wówczas mało kto się tego spodziewał, ale gdy w 1976 roku Richard Donner pokazał światu „Omen” absolutnie podbił serca fanów kina grozy i na stałe zapisał się w kanonach gatunku. Współcześnie uznany już za kultowy horror opowiadał historię Damiena Thorna, chłopca adoptowanego i wychowanego przez amerykańskiego ambasadora we Włoszech i jego żonę, uważanego za potomka Szatana i biblijnego Antychrysta. Od tego czasu powstało kilka sequeli, mini serial, a nawet kompletnie paździerzowy remake z 2006 roku, ale żaden z nich nigdy tak naprawdę nawet nie zbliżył się do wielkości pierwszego filmu. Kompletnie niespodziewanie (dla mnie i chyba dla większości krytyków) wszystko zmieniło się wraz z Omen: Początek, prequelem oryginału, w którym debiutująca w pełnym metrażu Arkasha Stevenson potrafiła odnaleźć idealny balans między hołdem a intrygującą i przemyślaną artystycznie reinterpretacją pierwowzoru.
Po krótkim acz bardzo niepokojącym prologu z udziałem Ralpha Inesona i Charlesa Dance’a, w którym reżyserka daje nam już próbkę swojego niezwykłego wyczucia gatunku, przenosimy się do Rzymu z 1971 roku. Tam poznajemy pełną pasji i energii nowicjuszkę Margaret (Nell Tiger Free), która prosto z Ameryki przybyła do z lekka przerażającego katolickiego sierocińca, gdzie pragnie przyjąć święcenia kapłańskie. Niedługo później Margaret nawiązuje więź z nastoletnią Carlitą (Nicole Sorace), często trzymaną w zamknięciu w tzw. „złym pokoju” sierotą, która rzekomo stanowi zagrożenie dla siebie, ale i innych dziewczynek z placówki. Jednocześnie Margaret odkrywa, że pod przykrywką 'terapii’ zakonnice stosują na Carlicie przemoc psychiczną i fizyczną, a pewne ukradkiem zauważone obrazki powoli przypominają jej o jej własnej burzliwej przeszłości, w której nie odróżniała wizji od rzeczywistości oraz o tej samej 'terapii’, którą pod podobnym pretekstem przechodziła gdy była w wieku dziewczynki.
Jakiś czas później zaczepia ją ekskomunikowany ojciec Brennan, ujawniając przed dziewczyną plany pewnej działającej w strukturze Kościoła sekty, która za wszelką cenę chce przyspieszyć przybycie na świat samego Antychrysta. Co najgorsze, wszystko wskazuje na to, że przypominająca Margaret jej młodszą wersję Carlita jest kluczem do realizacji ich starań. Jakby tego było mało, wkrótce w sierocińcu dochodzi do przerażających wypadków i pojawiających się niepokojących znaków, które coraz mocniej świadczą o tym, że być może ojciec Brennan nie jest tak szalony za jakiego na początku wzięła go nasza bohaterka.
Niewątpliwym sukcesem reżyserki oraz współautorki scenariusza Omen: Początek, Arkashy Stevenson, jest to, że nie wpadła ona w pułapkę, w którą wpadło kilku innych bardziej doświadczonych twórców biorących na warsztat remake’i, prequele czy kontynuacje znanych i kultowych horrorów. Mianowicie nie podchodziła do oryginału z czołobitnym wręcz namaszczeniem. Reżyserka ma swój pomysł i styl, a kiedy chce potrafi umiejętnie nawiązać do oryginału. Potrafi, bo w przeciwieństwie do wielu współczesnych horrorów, jej podejście w budowaniu napięcia, grozy i niepokoju w Omen: Początek w sposób naturalny i organiczny jest znacznie bardziej zbliżone do horrorów z początku lat 70., zwłaszcza oryginalnego „Omenu” właśnie. To nie jest film oparty na jumpscare’ach, Stevenson chce raczej żebyśmy siedzieli w strachu i pozwalali, by powoli, z każdą budowaną sceną wsiąkło nam ono pod skórę.
Co najważniejsze Omen: Początek wykracza poza powierzchowne i pretekstowe opowiadanie historii jako stanowiącej jedynie uzasadnienie dla kolejnych mało kreatywnych jumpscare’ów, a w zamian za to oferuje świetną i angażującą zmysły narrację wizualną. Reżyserka po mistrzowsku buduje napięcie, stosując niepokojące i pełne grozy opowiadanie obrazami, w czym pomagają jej znakomite zdjęcia Aarona Mortona. Kreatywność i lekkość w poruszaniu się po gatunkowych kliszach w tym aspekcie jest co najmniej godna podziwu.
Gdy pasuje to do konwencji Omen: Początek skutecznie romansuje z włoskim giallo, żeby chwilę później, w kolejnej scenie swoją powściągliwością w budowaniu napięcia oraz wyraźną stylizacją vintage nawiązać do „Dziecka Rosemare’y”, a w jednej z finałowych sekwencji pozwolić Nell Tiger Free oddać hołd Isabelle Adjani i jej kultowej scenie w „Opętaniu” Andrzeja Żuławskiego. Stevenson jest skuteczna zarówno w bawieniu się naszą percepcją oraz w wywoływaniu niewygodnego poczucia paranoi – typowymi dla horrorów o zjawiskach nadprzyrodzonych, jak i w szokującym swoim realizmem body horrorze, którym w kilku momentach częstuje nas Omen: Początek. To ostatnie szczególnie wybrzmiewa w prowokującej, pełnej cielesnej grozy scenie porodu. Nie wątpię, że to scena która z wielu widzom wyryje się w pamięci na długo po seansie.
Na szczęście oprócz niekwestionowalnego oka reżyserki do gatunku oraz pięknej oprawie audiowizualnej Omen: Początek ma też nam do zaoferowania całkiem ciekawą i sprawnie poprowadzoną fabułę. A przynajmniej całkiem ciekawą do czasu. Napisany przez Arkashe Stevenson we współpracy z Timem Smithem oraz Keithem Thomasem scenariusz dotyka kilku ciekawych tematów, z których najmocniej wybrzmiewa wątek upadku moralnego autorytetu i hipokryzji Kościoła. Kościoła, który w obawie przed utratą wiernych, a co za tym idzie wpływów i władzy, gotów jest zaprzeczyć własnym naukom i zgodnie z maksymom 'cel uświęca środki’ oraz z imieniem Boga na ustach, sięgać po niezwykle brutalne metody usprawiedliwiając się tzw. większym dobrem.
Jednocześnie drugim prominentnym wątkiem Omenu: Początek jest tak aktualna w współczesnym dyskursie społecznym kwestia autonomii kobiecego ciała oraz próby kontroli oraz decydowania o nim przez innych. To również film o przekraczaniu i naruszaniu granic cielesności oraz jej często niewidocznych gołym okiem konsekwencjach.
Całości autentyczny ton i emocjonalny wydźwięk daje świetny występ Nell Tiger Free. Aktorka znana „Gry o tron” oraz serialu „Serevant” na Apple TV+ jest tutaj znakomita w roli, która wymaga od niej naprawdę wiele. Jej Margaret jest kobietą wiary, która stara się prowadzić pobożne życie pomimo wyraźnej ciekawości – nazwijmy to – bardziej konwencjonalnej ścieżki życia. Fabuła Omen: Początek wystawiła ją na ciężką próbę, zarówno pod względem emocjonalnym, jak i fizycznym, a Free niezwykle umiejętnie dźwiga te wszystkie wyzwania. Subtelnie, ale i z godną pochwały precyzją portretuje postać przechodzącą drogę od ślepej wiary, przez wewnętrzny konflikt i narastające wątpliwości zarówno w kwestii obranej ścieżki, jak i uczciwości instytucji Kościoła, aż do ostatecznego buntu. Młodej aktorce na planie z powodzeniem towarzyszą Sonia Braga, Bill Nighy czy wyjęty prosto z horrorów z lat.70 Ralph Ineson.
W tej solidnej beczce miodu gorzki posmak pozostawia tylko spora przewidywalność całej historii oraz ostatni akt, który najprawdopodobniej jest efektem wiary studia w możliwe kontynuowanie rozwijania franczyzy w kolejnych filmach. To niestety skutkuje nico gryzącym się stylistycznie z całą resztą zakończeniem i zaserwowanym na koniec cliffhangerem, który wypada na tle całej umiejętnie prowadzonej narracji naprawdę głupio i banalnie.
Z drugiej jednak strony mając fundamenty w postaci tak solidnie zrealizowanego prequelu oraz utalentowaną i sprawdzoną w debiucie reżyserkę u sterów ciężko winić studio, że zostawia sobie furtkę na ewentualne kontynuację. Te zapewne nadejdą i jeśli będą równie przemyślane, estetyczne i świadome gatunkowo jak Omen: Początek, to naprawdę nie mam nic przeciwko…