Trzeba przyznać, że rozwijane przez ostatnie 10 lat MonsterVerse przeszło przez ten czas długą i wyboistą drogę. Wydana w 2014 roku „Godzilla” Garetha Edwardsa tonalnie była przecież całkowitym przeciwieństwem tego z czym uniwersum potworów od studia Legendary kojarzy się nam teraz. Wówczas postawiono na ponure, skupione na ludzkiej tragedii i dramatycznych wątkach kino, w którym tytułowa Zilla stanowiła tylko tło. Pięknie sfilmowane i ograne wizualnie, ale jednak tylko tło. Następnie dostaliśmy świetną „Wyspę Czaszki„, będącą swego rodzaju listem miłosnym Jordana Vogt-Robertsa do „Czasu Apokalipsy” czy innych filmów nawiązujących do wojny w Wietnamie. Później studio postawiło na popularną wówczas w kinie eventowość, popkulturowe wydarzenie i pewnie wyszłoby na tym dobrze, gdyby w „Godzilli II: Król potworów” najlepsze nie okazały się same zwiastuny. Studio oraz trzymający już w swoich rękach kreatywną kierownicę całego MonsterVerse Adam Wingard wyciągnęli jednak odpowiednie wnioski i kolejny event crossover „Godzilla vs Kong” z 2021 roku postawił już na czystą, napędzaną machiną marketingową rozrywkę. Rozrywkę, która finansowo obroniła się całkiem nieźle, szczególnie, że film wychodził do kin w czasie pandemii a zarobił solidne jak na tamten moment pieniądze. Teraz do kin trafia Godzilla x Kong: Nowe imperium, czyli bezpośrednia kontynuacja tego filmu, w której Adam Wingard nie bawi się w półśrodki i odpina wrotki już na pełnej. I może to i dobrze…?
Akcja Nowego imperium rozgrywa się jakiś czas po wydarzeniach z poprzedniego filmu, gdzie przerywający swoją ustawkę Godzilla i Kong zawierają chwilowy sojusz przeciwko Mechagodzilli, którą ostatecznie wspólnymi siłami udaje się im zezłomować. Warunku rozejmu są proste – Godzilla zostaje na powierzchni dalej pilnując równowagi i chroniąc ludzkość przed gigantycznymi krabami, modliszkami czy innymi tytanowymi świństwami, natomiast Kong zjeżdża windą do Pustej Ziemi, gdzie kontynuuje swoje poszukiwania zaginionych krewnych czy innych przedstawicieli jego gatunku. Tak jest… po nieświadomym zagrożeń świecie przedstawionym w „Godzilli” z 2014 roku nie ma już śladu. Ludzkość wie już o tytanach, organizacją Monarch (o niej sporo możemy dowiedzieć się też w serialu od Apple TV+) pilnuje rozsianych po całej planecie portali do Pustej Ziemi, a stale monitorowana przez nich Godzilla napierdzielająca się w środku Rzymu z wielkim stawonogiem nie robi już na nikim większego wrażenia.
Gdy wszystko wydaje się pod względną kontrolą, ni stąd ni zowąd zwinięta w kłębek i urządzająca sobie drzemkę w Koloseum Godzilla (tak, Godzilla śpiąca w Koloseum jak kot to mój ulubiony motyw tego filmu) budzi się i atakuje, posilając się promieniowaniem, kilka rozsianych po tej części globu elektrowni atomowych. W tym samym czasie pochodząca z Wyspy Czaszki przybrana córka antropolożki Ilene Andrews (Rebecca Hall) doznaje dziwnych wizji, a urządzenia Monarch mierzące aktywność Pustej Ziemi odnotowują nietypowe impulsy energii pochodzące z nieznanego źródła. W tak zwanym międzyczasie na powierzchni na chwilę pojawia się sam Kong z… bolącym zębem. Po krótkim zabiegu stomatologicznym razem z Kongiem z powrotem do Pustej Ziemi udaje się niewielka i niezbyt poważna ekspedycja składająca się Doktor Adrews i jej nieletniej córki, nierozstającego się z swoją foliową czapeczką fana teorii spiskowych i podcastera Berniego (Brian Tyree Henry – jego postać również mogliśmy poznać w poprzednim filmie) oraz posiadającego wąską specjalizację weterynarza tytanów, świeżo upieczonego dentystę z NFZ Konga, czyli Trappera (w tej roli mój ukochany Dan Stevens). Jedzie z nimi też uzbrojony w karabin i sporą nadwagę najemnik z Monarch, przy którym ci z jakiegoś powodu mają czuć się bezpieczniej.
Jak możecie się domyśleć ekspedycja nie kończy się zbyt dobrze, choć nasza ekipa przypadkiem trafia na trop czającego się w wciąż jeszcze niezbadanej krainie Pustej Ziemi zagrożenia. Zagrożenia, którego według legend obawia się nawet sama Godzilla. Cóż, pewnie dlatego ta czując pismo nosem zaczyna świrować na powierzchni rozwalając kolejne elektrownie atomowe oraz utylizując i pochłaniając moc mniejszych tytanów. Innymi słowy, niczym postać z gry komputerowej, zwyczajnie robi expa przed starciem z finałowym bossem. Ba, w nagrodę dostała nawet nowego różowego skina. Zresztą na ten sam trop wpada nasz kochany wielki goryl Kong, który prowadzony przez Baby Konga (którym chwile wcześniej wymachiwał używając w walce jak żywej maczugi przeciwko innym wielkim małpą) zmierza dokładnie w kierunku wspomnianej krainy i kryjącego się tam zagrożenia.
Ale dość już o fabule, bo to nie ona w tym filmie jest najważniejsza. Powiedziałbym nawet, że czasem przeszkadza i stanowi jedynie pretekst do zaprezentowania nam widzom rozrywki w jej możliwie najczystszej, nieskalanej większymi dramaturgicznymi czy egzystencjalnymi wątkami formie. Nowe imperium to nie jest „Godzilla: Minus one”. Tam gdzie japoński hit artystyczny i jeden z najlepszych filmów zeszłego roku stawiał na zniuansowanie postaci, metaforyczny i społeczny wydźwięk fabuły oraz ukazanie dramatu jednostki w obliczu grozy wojny, tam Wingard woli pokazać wyrywanie zęba uśpionemu Kongowi, Godzillę kosztującą frutti di mare w środku Koloseum oraz napędzane różowymi neonami i wszechobecnymi kryształami pojedynki wielkich tytanów.
Tak jak napisałem, Godzilla x Kong to moment, w którym Adam Wingard i studio Legendary odpięli wrotki już na całego. To kino, w którym słowa 'głupie’ i 'absurdalne’ odmieniamy przez wszystkie przypadki. To przykład kontrolowanego chaosu, który potrafi zauroczyć swoją bezpretensjonalnością, ubraną w pastelowe barwy pstrokatością i solidną dawką kampu. Powiedziałbym nawet, że ten film to swego rodzaju wizualizacja niczym nieograniczonej wyobraźni oraz strumień świadomości ośmiolatka budującego bazy z klocków i bawiącego się plastikowymi figurkami, którym sam kiedyś byłem. I wierzcie mi, wówczas najlepsze kino blockbusterowe rozgrywało się właśnie podczas takiej zabawy, gdzieś w mojej głowie.
Choć Nowemu imperium z racji na szczere, bezkompromisowe podejście do tego czym jest i czym chce być w oczach widzów sporo można wybaczyć, tak po raz kolejny ciężko przejść obojętnie nad tym, że reżyserowi nie udało się wykreować ani jednej pełnokrwistej ludzkiej postaci. I tak znów ludzkie wątki nie angażują, bohaterowie jak na przykład grany przez Dana Stevensa Trapper służą albo do nieustannej ekspozycji i napędzania fabuły, wówczas gdy trzeba wyjaśnić widzowi dlaczego na ekranie dzieje się to co się dzieje, albo jako zwyczajne comic reliefy, czyli postaci reagujące na wysoki poziom stresu i strach przez bycie zdeptanym przez wielką małpę nieustannie sypanymi czerstwymi żartami. Podobnie jak w poprzednich filmach ludzkie postaci służą tu jedynie jako koło zamachowe dla wydarzeń, których głównymi bohaterami są tytanie. Starczy powiedzieć, że najciekawszym i chyba jedynym emocjonalnym wątkiem filmu była rozwijająca się na przestrzeni fabuły relacja między szukającym swojego miejsca Kongiem a spotkanym po drodze, ewidentnie zastraszonym i zmaltretowanym przez pobratymców Baby Kongiem.
Co tu dużo mówić. Jeśli w Godzilli x Kong szukasz amerykańskiego odpowiednika społecznie i politycznie zaangażowanego kina katastroficznego o traumie wojny, o groźbie wojny nuklearnej czy postępującej degradacji środowiska, to ten film zdecydowanie nie jest dla ciebie. Jeśli jednak oczekujesz napędzanej żywymi barwami rozrywki, która ma gdzieś fabułę i logikę, która przebodźcowuje cię na każdy możliwy sposób, ale sprawi też, że wyjdziesz z kina z uśmiechem na twarzy, to Nowe imperium zostało stworzone z myślą o tobie. Takie kino też jest nam przecież potrzebne. Szczególnie gdy to co chce robić i osiągnąć robi tak dobrze i skutecznie.