Barbie od Gerty Gerwig jest niezwykle ciekawym przykładem filmu, który na etapie kampanii marketingowej bardzo umiejętnie ukrywał przed widownią czym i o czym tak na prawdę jest. Na pierwszy rzut oka wyglądała jak familijne pop-fantasy skierowane do całej rodziny. W rzeczywistości okazało się jednak, że niezwykle inteligentny duet twórców odpowiedzialnych za scenariusz tj. wspomniana już Gerwig oraz Noah Baumbach, pod tą różowo pastelową powierzchownością ukryli samoświadomy traktat na temat płciowości, jej toksycznych wzorców oraz społecznych uwarunkowań. I nie, to nie jest film skierowany tylko do jednej z płci…
Naszą Barbie (Margot Robbie) spotykamy w różowo-pastelowym utopijnym raju, w którym koegzystują wszystkie dostępne wersje popularnej lalki. W zorganizowanej na wzór matriarchatu BarbieWorld każda z Barbie pełni z góry określony przez swój model rolę, więc mamy tu Barbie prezydent, Barbie pielęgniarkę, Barbie fizyczkę i prawniczkę itd. itd. Taki stan rzeczy i określony porządek ma stanowić inspiracje dla dziewczynek w prawdziwym świecie, które dzięki temu powinny być szczęśliwe i silne, bo przecież mogą zostać kimkolwiek chcą (a przynajmniej w to bezrefleksyjnie wierzą same Barbie). W tej przypominającej nieco Truman Show krainie oprócz naszych bohaterek żyją jeszcze Kenowie (Keni?), których rola w zasadzie sprowadza się do jednego – podziwiania, prężenia muskułów i popisywania się przed Barbie, nieustanie i niezmordowanie zabiegając o choćby najdrobniejszą pochwałę czy chwilę uwagi. I żebyście nie mieli wątpliwości – wszyscy są uśmiechnięci, szczęśliwi i zadowoleni z tego jaką rolę pełnią w tym poukładanym świecie. No może poza Allanem…
Wydarzyło się jednak coś dziwnego i w tym pełnym od różu, ale wolnym od smutków i trosk świecie swój kryzys egzystencjalny zaczyna przeżywać najpopularniejsza z Barbie – Margot Robbie Barbie. Spędzająca dotychczas każdy kolejny dzień w określonym rytmie, który dyktowały zawsze udane poranki w wymarzonym domu, czas na plaży spędzony z innymi Barbie w akompaniamencie ochów i achów otaczających ją Kenów, aż do wieczornej girls party, której stałym elementem była długa sekwencja tanecznej choreografii niczym z kina Bollywood.
To właśnie na jednej z takich wieczornych imprez Barbie grana przez Margot Robbie nieświadoma konsekwencji zadaje jedno (zajebiście ważne) pytanie – „Czy myślicie czasem o śmierci?”. Szybkim następstwem na głos wypowiedzianej myśli są pech, smutek i nieszczęśliwe wypadki, które nękają Barbie. To jednak nic wobec dwóch innych objawów – płaskostopia i cellulitu. Wyjątkowa sytuacja wymaga podjęcia radykalnych środków i Barbie wraz z pasażerem na gapę w postaci jednego z Kenów, wyrusza w podróż do prawdziwego świata, aby odkryć przyczynę swojego obecnego stanu i samopoczucia. Oboje wkrótce odkrywają, że nie wygląda on tak ja to sobie wyobrażali (a już na pewno nie tak jak wyobrażała to sobie Barbie), a każde z nich wyniesie z tego własną lekcję…
Muszę przyznać, że choć film Gerwig przez długi czas niezwykle sprawnie ukrywał czym jest, tak paradoksalnie równocześnie okazuje się wręcz bezczelnie łopatologiczny w wykładaniu o czym faktycznie chce mówić. I od razu w tym miejscu zaznaczę, że bynajmniej nie jest to zarzut z mojej strony, bo gdy choć na chwile rezygnuje ze swojej slapsticowej konwencji, potrafi być niezwykle subtelny i delikatny. Wbrew wielu nabrzmiałym od oburzenia głosom, to nie jest film antymęski czy skrajnie feministyczny. Wręcz przeciwnie. Baumbach i Gerwig w swoim scenariuszu krytykują każdą skrajność i każdą idee, w której jedna płeć dominuje nad drugą i w równym stopniu obrywa się tu zarówno patriarchatowi, który zostaje zaprezentowany w ramach prawdziwego świata, jak i matriarchatowi, na zasadach którego opiera się całe BarbieLand.
Już pierwsza sekwencja nawiązująca do kultowej sceny z „Odysei Kosmicznej” Kubricka, w której w cieniu gigantycznej wersji pierwszego modelu Barbie małe dziewczynki roztrzaskują o kamień swoje dotychczasowe dziecięce lalki, mocno nadaje ton całemu filmowi. Nagle programowane już od wczesnych lat do roli matki i do roli przyszłego wychowawcy dziewczynki dowiadują się z reklamy Barbie, że mogą być kimkolwiek chcą, że sky is the limit. Słyszymy nawet, że dzięki Barbie „wszystkie problemy zostały rozwiązanie”. Slogan tyle co inspirujący, to i jednak mocno naiwny, a w kontekście całej fabuły mogący funkcjonujący nawet w charakterze gorzkiego żartu.
Żartu, bo choć Barbie śmiało możemy określić jako reklamę czołowego produktu firmy Mattel (stojącej z resztą za całą produkcją) tak jednocześnie ich film paradoksalnie zawiera w sobie spore pokłady krytyki dla samej korporacji, jak i jej słynnej lalki. Gerwig i Baumbach w swoim scenariuszu mocno podkreślają rolę Barbie jako toksycznego wzorca kobiecości oraz wpędzający kobiety w kompleksy nierealistyczny ideał piękna. Owszem, podkreślają też jej znaczenie jako źródła inspiracji, ale i w tym temacie ostatecznie uwypuklona zostaje jedynie pusty slogan i naiwność stająca za takim tokiem rozumowania.
W tym samym czasie kiedy film rozprawia się z Barbie jako toksycznym wzorcem piękna, buduje wątek Kena opowiadając o mocno destrukcyjnym dla męskiej psychiki wzorcu męskości i o nierealnych sztywnych ramach męskości, które co gorsza narzucają sobie sami mężczyźni. Zderzając Kena z prawdziwym światem i jego patriarchalnym porządkiem, którym ten początkowo wydaje się wyraźnie zauroczony, Gerwig i Baumbach wcale nie próbują opowiedzieć o męskiej potrzebie dominacji, pokazie siły i dążeniu do jak największej władzy. Nie, bo i to w ostatecznym rozrachunku okazuje się dla Kena destruktywne. To historia prowadząca naszego bohatera do drogi w kierunku poszukiwania własnego celu, własnego ja i własnej tożsamości. Budujący dotychczas poczucie własnej wartości tylko i wyłącznie w odniesieniu do relacji z Barbie, tak przecież opornej na jego liczne zaloty, Ken zdaje się wreszcie dojrzewać do momentu, w którym jest gotów postawić tylko na siebie i realizacje własnych potrzeb. W efekcie przestaje być jedynie dodatkiem, przystawką do Barbie, a pierwotnie przecież tylko i wyłącznie w takim celu został zaprojektowany i na takich zasadach funkcjonował w tym świecie.
Podobnie wygląda to w przypadku samej Barbie, która odkrywając rzeczywisty świat rozumie, że nie wystarczy być symbolem dla kobiet, a te dzięki temu zupełnie jak ich lalki mogą „być kim chcą”. W prawdziwym świecie tak to nie działa. W prawdziwym świecie kobiety dalej muszą rozpychać się łokciami, a tytułowe lalki w istocie są dla nich toksycznym źródłem kompleksów. Zderzenie z naszym światem pozwala jej też lepiej zrozumieć Kena. Sama tracąc dotychczasową pozycje, cel i pogląd na rzeczywistość przez chwile znajduje się po drugiej stronie barykady, zdając sobie sprawę z tego jak niesprawiedliwie dotąd traktowała Kena i że „not everynight must be girls night”.
Powiem szczerze, że kompletnie nie rozumiem licznych zarzutów do Barbie zarzucających reżyserce jednostronność i skrajnie feministyczną narrację. Moje spojrzenie na rozwój fabuły i postaci zarówno Barbie jak i Kena jest zgoła odmienne. Dlaczego? No choćby dlatego, że choć film zatytułowano Barbie, to postacie Margot Robbie i Ryana Goslinga są wobec siebie całkowicie równorzędne. Gerty Gerwig i Noah Baumbacha nie interesuje tylko jedna kobieca perspektywa i stricte kobiece spojrzenie. Zarówno Barbie jak i Ken przechodzą w filmie własną drogę, z której wyciągają lekcje i która zmienia ich sposób postrzegania siebie i świata.
Całą wizje duetu twórców mocno wspiera silny duet aktorów. Zarówno Margot Robbie jak i Ryan Gosling tworzą niesamowite kreacje nadając swoim postacią mnóstwo charakteru i życia. Szczególnie na uznanie zasługuje odtwórca roli Kena, bo choć na pierwszy rzut oka Ryana Goslinga można w tym filmie postrzegać tylko i wyłącznie w charakterze comic reliefa czy inspiracji do licznych żartów, tak w istocie aktor stworzył niezwykle zniuansowaną rolę, która swoje drugie dno odkrywa między wierszami kolejnych żartów i w drobnych subtelnościach. Irytowała mnie natomiast SNL-owa maniera w graniu u Kate McKinnon i Willa Ferrela, którzy zdawali się po raz tysięczny odgrywać jedną i tę samą rolę z jednego ze skeczy popularnego amerykańskiego show. O tym, że ten film pod względem wizualnym i realizacyjnym to rzecz kompletnie unikalna chyba nie muszę wspominać, prawda?
Skoro już przy Willu Ferrellu jesteśmy, to i również cały wątek ruszającego w pogodni za zagubioną Barbie zarządu Mattel składającego się w pełni z absurdalnie nieudolnych mężczyzn, mocno gryzie się z całą konwencją, ale i przede wszystkim ogólnym przesłaniem filmu. Owszem, konkluzja, w której Will Ferrell próbuje udowodnić, że jedna kobieta w zarządzie wielkiej korporacji w ostatnich kilkudziesięciu latach to przecież parytet, jest całkiem zabawna i trafna. Szkoda jednak, że poza tym i rola Ferrella i cały ten wątek jest mocno karykaturalny, przeciągnięty i nie otrzymuje żadnego pay offu.
Nie mają więc racji Ci którzy doszukują się w Barbie hołdowania skrajnym narracją, ideą czy stronniczości względem przedstawiania płci. Ten film to jawna krytyka każdej skrajności, nieważne czy stoi za nią feminizm czy szowinizm, jedyny słuszny kierunek widząc w równości i zdrowych relacjach opartych na wzajemnym szacunku. Wiem, brzmi to prościutko i cukierkowo, ale taka też jest przecież Barbie. Żeby jednak w pełni docenić ten film trzeba chcieć zajrzeć za tę różową kotarę utkaną z cukierkowej powierzchowność, łopatologicznych frazesów i humoru rodem z SNL i spróbować dostrzec coś poza tym. Bo to tam jest, wierzcie mi na słowo. Właśnie tego Wam i wszystkim przyszłym widzom Barbie życzę z całego serca.
I pamiętajcie – You’re all Kenough!