Blisko pięć lat musieliśmy czekać na kontynuacje jednej z najlepszych animacji i komiksowych adaptacji w historii kina. Nie będzie chyba przesadą stwierdzenie, że zaskakujące w 2018 roku swoją kreatywnością i bezkompromisowym podejściem do pierwowzoru przeważającą część fanów i krytyków „Spider-Man: Uniwersum” podniosło poprzeczkę dla planowanej kontynuacji na niebotycznie wysoki poziom. Jak bowiem przebić doskonałość? Albo inaczej… Ile znacie sequeli, które przebijały jakością swoje bardzo wysoko oceniane poprzedniczki? Coś się pewnie znajdzie, może „Ojciec chrzestny II” albo „Imperium kontratakuje”, ale zasadniczo takie przykłady możemy wyliczyć na palcach jednej ręki. Bynajmniej nie pomaga też fakt, że w ostatnich latach całe kino superbohaterskie zaliczyło niemałą zadyszkę. Śpieszę więc donieść, że Poprzez multiwersum nie tylko dorównał, ale i w wielu momentach przebił swojego poprzednika, przypomniał nam wszystkim jak olśniewającym doświadczeniem mogą być filmy o superbohaterach, ale i również wystarczyło mu pierwsze 10 minut, żeby zawstydzić wszystkie tytuły (może oprócz trzeciej części Strażników), które wypluło z siebie MCU w ostatnich latach. To nie tylko film. To przeżycie. Ale po kolei…
FILM OGLĄDAŁEM W WERSJI Z ANGIELSKIM DUBBINGIEM
Poprzez multiwersum otwiera genialny kilkuminutowy prolog, w którym przenosimy się do świata Spider-Gwen, w którym Gwen Stacy zmaga się z żałobą po utracie najlepszego przyjaciela – Petera Parkera. Traumie na pewno nie pomaga fakt, że to ona sama nieświadomie przyczyniła się do jego śmierci, a jej własny, kochający ją nad życie ojciec policjant, ściga jej pajęcze alter ego widząc w nim jedynie zimnokrwistą zabójczynie. Oczywiście nie wie, że jego córka i rzekoma zabójczyni w białym kostiumie superbohatera, to w istocie jedna i ta sama osoba. Przynamniej do czasu…
Tymczasem na Ziemi-1610 Miles Morales przeżywa trudny okres prowadząc podwójne życie w tajemnicy przed rodzicami. Jest samotny i tęskni za swoimi spider-przyjaciółmi z innych uniwersów, a przede wszystkim za Gwen. Dodatkowo przeżywając burzę hormonów i będąc coraz bardziej sfrustrowanym ukrywaniem się przed rodzicami, których kocha i nienawidzi jednocześnie, coraz bardziej zaniedbuje szkołę i rodzinę. Jego ojciec i matka instynktownie wyczuwają wewnętrzny konflikt i dystans, który zaczął dzielić ich z synem, nie znając jednak konkretnej przyczyny takiego stanu rzeczy.
Całą i tak skomplikowaną sytuacje jeszcze bardziej komplikuje pojawienie się w Brooklynie nowego złoczyńcy – The Spota. Początkowo dość śmieszny i niegroźny villan na 1 lvl, którego skóra wygląda jak biała kartka pokryta plamami czarnego atramentu, wkrótce odkrywa, iż posiada moc przenoszenia się w dowolnym momencie między uniwersami. W tym samym czasie zupełnie nieoczekiwanie w świecie Milesa pojawia się Gwen i to nie tylko aby nadrobić towarzyskie zaległości, ale przede wszystkim żeby powstrzymać The Spota. Jak się okazuje, moce nowego villana Milesa rosną zbyt szybko i mogą całkowicie zdestabilizować zawieszone na cienkich pajęczych niciach multiwersum. To nie podoba się organizacji znanej jako Spider-Society dowodzonej przez groźnego i wiecznie poważnego Miquela O’Hare, czyli Spider-Mana wampira, który jakiś czas temu wziął pod swoje skrzydła Gwen i z jakiegoś powodu nie chce tego samego uczynić dla Milesa. Jego udział w tych wydarzeniach może bowiem wyrządzić więcej szkód dla niego i opartego na kruchych fundamentach multiwersum niż jest to sobie w stanie wyobrazić…
Po obejrzeniu tak udanego filmu, tak doskonałego sequelu i animacji, która jest bardziej doświadczeniem kinowym aniżeli zwykłym seansem, naprawdę ciężko napisać recenzje tak, aby ta nie zbliżyła się niebezpiecznie do bycia niczym innym jak psalmem pochwalnym czy odą do radości napisaną przez poślinionego z zachwytu fanboya. A uwierzcie mi na słowo, naprawdę jest tu ogrom rzeczy nad którymi mógłbym się zachwycać i ciężko byłoby mi przerwać.
Najłatwiej byłoby zacząć od aspektów wizualnych i samej animacji. Mógłbym powiedzieć, że ta artystycznie zachwyca jeszcze bardziej niż poprzedniczka, że projekty światów i odmienne style rysunku i animacji, które różnicują i nadają im własnej tożsamości wizualnej, wbijają w fotel i wyglądają jakby nad każdą z nich pracował inny artysta. Mógłbym powiedzieć, że już samo oglądanie obrazu w tej animacji jest przeżyciem prowadzącym do wizualnej ekstazy, a każda stopklatka wygląda jak małe dzieło sztuki. Mógłbym też wspomnieć, że nawet kolory czy zmieniające się podczas jednej sceny tło, jego natężenie i ostrość barw, są w sposób mistrzowski wykorzystywane jako nośnik emocji i narzędzie do czysto wizualnego opowiadania historii. Mógłbym to wszystko powiedzieć… ale nie powiem. Zamiast tego skupię się na tym co w moim odczuciu decyduje o wyjątkowości i prawdziwie wyróżnia Spider-Verse na tle podobnych mu filmów.
„Tym razem zróbmy to inaczej” – to jedna z pierwszych kwestii wypowiedzianych przez Gwen w początkowej fazie filmu. Te słowa osadzone zarówno w kontekście danej sceny, ale i w całej fabularnej strukturze przez którą jesteśmy prowadzeni razem z Milesem, są bardzo wymowne i można uznać je za swego rodzaju mantrę scenarzystów, Milesa i ogólnie całego filmu. Sama idea, która w mojej opinii stoi za Across the Spider-Verse, stanowi bowiem doskonały metakomentarz dla tego jak kolejni twórcy adaptujący postać Spider-Mana (ale i nie tylko) boją się złamać statusu quo postaci, ostatecznie zatrzymując jej rozwój, doprowadzając do stagnacji i zawieszając na wieczność w jednym i tym samym miejscu, a czasem wręcz cofając w rozwoju co jakiś czas wracając do ustalonego punktu wyjścia. Dlaczego to takie ważne? Bo niewątpliwy sukces tej i poprzedniej animacji o Milesie dobitnie udowadnia, że „zróbmy to inaczej” otwiera furtki do opowiadania zupełnie nowych historii, które zamiast podążać utartymi ścieżkami, wkraczają na nowe i zupełnie nieznane terytoria mówienia o tym co czyni Spider-Mana tym kim jest…
Do tej pory każdy film o Spider-Manie mówił nam o tym, że jego droga jako superbohater zaczyna się od utraty, od śmierci bliskiej osoby. Taki jest kanon i tak musi być. Basta. Poprzez multiwersum zdaje się zadawać nam pytanie – czy aby napewno? Wystarczy powiedzieć, że w pewnym momencie Miles dosłownie dowiaduje się, że zwyczajnie tak jak każdy inny Spider-Man z pozostałych tysięcy uniwersów, tak i on musi przeżyć swoją osobistą tragedię. W innym wypadku całe multiwersum szlag trafi. Tego wymaga kanon, tego wymaga historia, po prostu. Przecież superbohater nigdy nie może być zbyt szczęśliwy, nigdy nie może wieść zbyt normalnego życia nienaznaczonego tragedią, bólem i zadrą w sercu, która czyni z niego tego kim jest, albo raczej kim powinien być. Może przez młody wiek, może przez hormony i buntowniczą naturę, a może po prostu z zupełnie naturalnej chęci posiadania kontroli nad swoim życiem, Miles nie godzi się na to. Ba, jest nawet gotowy poświęcić całe multiwersum, tylko po to żeby uratować kogoś kogo kocha. I teraz pytanie do Was – czy jako widzom łatwiej jest się Wam utożsamić z bohaterem, który ratuje wszechświat, czy może tym który za wszelką cenę chce uratować kogoś na kim mu zależy?
Jeden z niewielu zarzutów, który znalazłem w stosunku do Across the Spider-Verse tyczył się kiepsko napisanego antagonisty, The Spota, który w filmie pojawia się dość krótko i nie wykorzystuje swojego potencjału. Drugim, również dość często powtarzanym zarzutem, jest otwarta struktura i zakończenie cliffhangerem, który co poniektórych pozostawił z uczuciem niedosytu. Przyznam, że osobiście kompletnie ich nie rozumiem…
Po pierwsze, w moim odczuciu to nie The Spot był rzeczywistym antagonistą tego filmu. Jego traktowałby raczej jako koło zamachowe czy motor napędowy dla wydarzeń, które musiały nastąpić aby doprowadzić Milesa tam gdzie wymagała tego historia. Jego czas jako prawdziwego villana dla Milesa ma dopiero nadejść i nawet on sam o tym mówi. Prawdziwym antagonistą Poprzez multiwersum było przeznaczenie, a jego narzędziem i wykonawcą woli był dowódca Spider-Society, Miguel O’Hara, którego nie możemy jednak traktować jak złoczyńcę dla Milesa. To z góry ustalony kanon (tak ortodoksyjnie przestrzegany przez komiksowych scenarzystów), zapisany na stronicach komiksu czy gdzieś w sercu multiwersum los, który musi spotkać Milesa jest tym z czym nasz bohater walczy tutaj najzacieklej. To przed przeznaczeniem ucieka i to przeznaczeniu się przeciwstawia. Natomiast zarzut o otwartą strukturę równie dobrze można było mieć do „Wojny bez granic„, która tak samo jak Across the Spider-Verse na długo przed premierą była zapowiadana jako pierwsza część fabuły podzielonej na dwa filmy.
Mam wręcz wrażenie, że twórcy świetnie wybrnęli z tej sytuacji stosując klamrę narracyjną dla wzruszającego wątku relacji Gwen i jej ojca. W zasadzie można nawet powiedzieć, że ten konkretny film jest przede wszystkim o niej, że to jej historia gra tu główne skrzypce i ona jako bohaterka przechodzi najbardziej koherentną drogę rozwoju. I to jak znakomicie rozpisaną… Poza tym wprowadzili świetne nowe postacie, jak np. autoironicznego w swojej anarchicznej postawie Spider-Punka, jeżdżącą na cool motorze ciężarną Jessice Drew, czy wspominanego już wcześniej Miguela O’Harę, który jest niesamowicie niejednoznaczną i intrygującą postacią dla całej fabuły i swego rodzaju przeciwwagą dla postawy Milesa. On sam kiedyś złamał zasady i wie czym to się kończy… Jednocześnie w tym natłoku bohaterów, wątków i dynamicznej akcji, dla wszystkich znaleźli miejsce, każdy otrzymał swój moment, a nawet własną reprezentacje wizualną poprzez kolorystykę, płynność i styl animacji. Natomiast sam Miles na koniec filmu został pozostawiony w miejscu, w którym jako bohater w końcu dojrzał do podejmowania własnych decyzji. A chyba to było główną osią narracyjną całej fabuły, czyż nie?
Kompletnie niezrozumiałym jest więc dla mnie robienie z zarzutów z tego, że film zapowiadany jako pierwsza z dwóch części ma otwarte zakończenie. Na prawdę nie wiem czego innego można było się spodziewać. Tym bardziej, że odpowiedzialni za scenariusz Phil Lord i Dave Callaham zrobili naprawdę wszystko aby mimo niedomknięcia głównego wątku fabularnego, w tym konkretnym filmie dostarczyć nam całą masę mini narracji, kameralnych i osobistych wątków poszczególnych postaci oraz powolnych scen opartych w zasadzie jedynie na dialogach między dwójką bohaterów. Co więcej – każda z nich nie dość, że otrzymała swój payoff, to jeszcze bardziej pogłębiła bohaterów i zwyczajnie nas do nich zbliżyła emocjonalnie. To zaprocentuje w przyszłości, a kolejny film przecież już za niecały rok.
Dobra, powiem to już teraz – jeśli trzecia część utrzyma ten sam poziom, będziemy mieli chyba do czynienia z jedną z najlepszych filmowych trylogii w historii. Jeśli wcześniej poprzeczka była zawieszona wysoko, to naprawdę nie wiem gdzie znajduje się ona teraz. Wiem jedno – jeśli jakimś cudem finał tej historii ją przeskoczy, to ja wyjdę z kina na czworakach, albo nie wyjdę wcale.