Długo zbierałem się do napisania recenzji Jokera. Film Todda Phillipsa wzbudza skrajne emocje i równie łatwo tuż po seansie jest się nim zachłysnąć, wpadając w wręcz bezkrytyczny zachwyt, jak i równie łatwo jest się od niego odbić, znienawidzić bądź doszukiwać się społecznej szkodliwości. Zarówno jedna i druga ocena może po jakimś czasie okazać się niesprawiedliwa, zbyt pochopna. Dlatego mimo nośności tematu postanowiłem podejść do tej recenzji na spokojnie, bez pośpiechu, wybierając się na film nie jeden i nie dwa razy do kina. Bo jak to zwykle bywa, najwięcej prawdy w tych skrajnych opiniach leży oczywiście gdzieś po środku…
Powiedzieć, że Arthur Fleck nie ma w życiu łatwo, to nie powiedzieć nic. Już od pierwszej sceny, gdy naszemu klaunowi do wynajęcia grupka nastolatków spuszcza solidny łomot w opuszczonej alejce, reżyser przygotowuje nas na to co ma dopiero nadejść. Przyszłemu antybohaterowi łatwo z początku współczuć. Mieszka w obskurnym domu wraz z chorą na ciele i umyśle matką, ledwo wiąże koniec z końcem, sam jakiś czas temu wyszedł z zakładu Arkham, a na dodatek cierpi na rzadką chorobę wywołującą upiorny, kompulsywny śmiech, który – no cóż – raczej nie sprawia, że ludzie dobrze czują się w jego towarzystwie. Mimo wszechogarniającej beznadziei Arthur, wierzy, że zła karta odwróci się na jego korzyść i spełni marzenie o zostaniu znanym komikiem – tak jak jego idol, Murray Franklin, którego komediowy program telewizyjny jest jedną z tych niewielu rzeczy, które przyszłemu Jokerowi dostarczają pierwiastka radości.
Tymczasem w Gotham sprawy nie mają się wcale lepiej. Miasto tonie w śmieciach przez strajk śmieciarzy, na ulicach królują szczury, a całość ogólnego zepsucia i frustracji podsycają nadchodzące wybory na burmistrza, w których multimilioner Thomas Wayne… no cóż… powiedzmy, że swoimi wypowiedziami budzi wsród biedniejszych mieszkańców dość skrajne uczucia. Jedni, jak matka Arthura, widzą w nim zbawce Gotham, inni – przedstawiciela uciskającej i wyzyskującej zwykłych ludzi klasy wyższej. Atmosfera w mieście jest napięta, a Gotham stoi na skraju anarchii. Przypadek sprawia, że pierwszą kostką domina inspirującą sfrustrowane społeczeństwo do wystąpienia przeciwko tym, których obwiniają za swoją niedole, staje się pewien klaun. Klaun, który w czasie szarpaniny zabija w metrze trójkę młodych pracowników Wayne Enterprises. Zabójstwo, którego dopuszcza się Arthur, jest pochodną samoobrony, ale i dokonanym z zimną krwią aktem odwetu na ludziach, którzy do tej pory pogardzali, wyszydzali czy w najlepszym wypadku – odwracali wzrok od naszego bohatera. Prowadzi to do niespodziewanego uwolnienia, jasności umysłu… i szczerej radości. W końcu poczuł się zauważony.. To wtedy Arthur powoli zaczyna ustępować miejsca Jokerowi.
To co uderza od pierwszych scen Jokera, to wszechobecne przejaskrawienie ludzi i świata przedstawionego, w którym porusza się nasz bohater. Czasem zdaje się to działanie celowe, prowokujące widza, który jak w życiu wolałby odwrócić wzrok, wyjść z kina i żyć dalej swoim życiem, a czasem nosi znamiona zbytniej dosłowności, podkreślania na każdym kroku, w jak beznadziejnych i depresyjnych okolicznościach musimy z Arthurem koegzystować. Intensywność z jaką reżyser zrzuca na jego barki kolejne nieszczęścia niebezpiecznie ociera się o groteskę. Groteskę, w której przerażający, ale i irytujący śmiech bohatera tylko podkreśla jego trawiony chorobą umysł, a etapowanie scenami, w których kamera powoli kontempluje obraz wychudzonej jak z Auschwitz sylwetki Arthura, obrazoburczo zaznaczają zepsucie i idącą w parze z umysłem dekonstrukcje ciała.
Reżyser znany do tej pory z serii „Kac Vegas” zmierza się z kultową postacią Jokera dość topornie i jak tym metaforycznym młotem próbuje podkreślać znaczenie niektórych zabiegów narracyjnych, powtarzać schematy, pozostawiając przy tym mało miejsca na niedopowiedzenia lub koniecznie chce wyjaśniać przyczyny stanu w jakim znajduje się bohater, w momencie, w którym sam obraz i znakomity Joaquin Phoenix mówią sami za siebie. Niestety. Todd Phillips nie ufa zbytnio widzowi, nie wierzy w jego inteligencje upraszczając i spłaszczając wydźwięk niektórych scen, co prowadzi do niepotrzebnej eskalacji negatywnych emocji wśród widzów, który doszukują się w filmie tylko jednokierunkowych rozwiązań, gotowych odpowiedzi. Na szczęście z kolei z innej strony ufa swojemu aktorowi i prawdopodobnie tylko dzięki temu, Joker miejscami ociera się o geniusz, a ostatecznie broni się przed słuszną krytyką jawiąc się jako kino więcej niż dobre.
Co tu dużo mówić, Joker to klasyczny przykład teatru jednego aktora. Joaquin Phoenix przyciąga, nie skupia, a wręcz pożera uwagę widza hipnotyzując swoim aktorstwem na pełne dwie godziny seansu, a w wielu przypadkach pewnie i na dłużej. Kamera nie opuszcza go ani na chwile, a Każdy gest, mikro mimika, sposób w jaki mówi, sposób w jaki chodzi, śmieje się i tańczy… tańczy w chwilach spełnienia i radości po dokonanych morderstwach – to wszystko składa się na genialną interpretację aktora, którą przemawia do nas przez cały film. Jego Joker to z jednej z strony gnojony, wyszydzany i zepchnięty na społeczny margines chory człowiek, który nie zaznał w życiu nawet jednego szczęśliwego dnia, człowiek któremu na pewnym poziomie nawet współczujemy, a z drugiej egoista, egocentryk, którego chore ambicje i wysokie mniemanie o sobie budzi uśpionego do tej pory socjopatę.
Phoenix wspina się na wyżyny aktorstwa uzupełniając doskonałą grą te luki, które pozostawił niedoświadczony reżyser oraz dwojąc się i trojąc starając się kreować obraz złożony, niejednoznaczny, w miejscach w których reżyser woli stawiać na dosłowność. Joker Todda Phillipsa, to człowiek wywołujący dyskomfort w utoczeniu, który trzyma karteczkę z napisem „jestem chory psychicznie”, z kolei Joker Joaquina Phoenixa, to człowiek, którego czynami kieruje ból. Ból niedający się sklasyfikować, niemający jednego źródła, jednej przyczyny, ale ból tak silny, że aż przebijający się z ekranu w kierunku widza. Tak bardzo jest to znakomita rola…
Fajnie na ekranie zobaczyć również Roberta De Niro w małej, acz dobrej roli, która otwarcie nawiązuje do jego postaci z „Króla komedii” Martina Scorsese. Z resztą do Scorsese nawiązań jest tu więcej, bo sam obraz Gotham, społecznego zepsucia czy w sposobie w jakim przez cały film spoglądamy na miasto jedynie oczyma głównego bohatera, czuć mocną inspirację do „Taksówkarza”, ale to chyba już sami zauważyliście. Znakomitą robotę robią też zdjęcia podkreślające ruchem kamery i paletą barw nastrój opowiadanej historii oraz muzyka Hildur Guðnadóttir.
Wiele dyskusji w okół Jokera kręci się w okół szkód jakie może wywołać w umysłach podatnych widzów, gloryfikacji przemocy jako źródła satysfakcji czy ukazywania osób chorych psychicznie jako potencjalnego społecznego zagrożenia. Sam uważam, że choć miejscami reżyser nie bierze pełnej odpowiedzialności za swoje dzieło prowokując do takich dyskusji przez niepotrzebne spłycenia, to mimo to same zarzuty wydają się dość absurdalne w dobie, gdy prawdziwi seryjni mordercy stają się ikonami popkultury, a same kontrowersje wywołuje zapewne bardziej popularność postaci i nośność tematu. Sam w swojej interpretacji uważam Jokera za film który opowiada o tym, jak obojętność, podział społeczeństwa i podjudzana przez stanowiący zły wzorzec jednostki nienawiść do drugiego człowieka powtarzana systematycznie kończy się eskalacją od której nie ma już odwrotu.
Akt zabójstwa, którego dopuszcza się Joker jest trochę jak zaszczepienie wirusa w i tak trawionym już chorobą społeczeństwie. Gdy równie pomijani, spychani na margines i sfrustrowani obywatele Gotham odnajdują w klaunie z metra symbol rewolty przeciw bogatym ciemiężcą, każdy z nich uwalnia tłumioną agresję, pozwala owładnąć się nienawiści, zaślepić przemocą. To jak nic innego pokazuje, że tak naprawdę w każdym z nas jest trochę tego Jokera i tylko od nas zależy czy pozwolimy mu przejąć kontrole, czy będziemy sami o sobie decydować. Koniec końców wszystko jest kwestią wyboru…
Zdjęcia: Lawrence Sher
CHCESZ WIĘCEJ RECENZJI I CIEKAWYCH ZESTAWIEŃ? POLUB NAS I BĄDŹ NA BIEŻĄCO: