Cóż jest w tych rekinach, że powstaje o nich aż tyle filmów? Wytłumaczeń może być wiele. Na pewno jednym z nich – i zapewne najbanalniejszym – jest to, że te wyposażone w kilka rzędów siekaczy morskie drapieżniki stanowią doskonałe ucieleśnienie z jednej strony ludzkich lęków, a z drugiej podświadomych fascynacji. Dotykają prymitywnego, uniwersalnego strachu przed nieznanym, tym czego nie widać gołym okiem, a co kryje się pod powierzchnią wody. Czymś przed czym możemy nie zdołać uciec do bezpiecznego brzegu. Z kolei patrząc jeszcze z innej strony przez – bądźmy uczciwi – napędzany przez twórców filmowych niezbyt sprawiedliwy PR, rekiny postrzegane są przez większość z nas po prostu jako pełne przemocy, brutalności i zamiłowania do ludzkiego mięsa maszyny do zabijania. Potwory. A chyba lubimy filmy o potworach, prawda?
Sukces rekina na kolorowym ekranie, tkwi też w prostocie i przyziemności. Czy to kultowe „Szczęki”, czy inne B klasowe wariacje na temat przerośniętych żarłaczy białych, mimo swoich niewątpliwych walorów, nie były przecież filmami zbyt skomplikowanymi. A uwierzcie mi – można z tym tematem zrobić w zasadzie wszystko. Rekiny mogą zwyczajnie upatrzyć sobie pewien leciwy kuter rybacki albo polować na turystów przy brzegu („Szczęki”, „Piekielna głębia”, „Ocean Strachu”), mogą krzyżować się z ośmiornicą („Sharktopous”), walczyć z pewnym dziwnym krokodylem („Megarekin kontra Krokozaurus”), spadać na miasta z gigantycznej trąby powietrznej („Rekinado 1,2,3,4”) a czasami mogą być nawet opętane przez szatana („Shark Exorcist”). Mogą też pochodzić z ukrytego dna oceanu, mierzyć 27 metrów i próbować zabić wyposażonego w harpun i płynącego w ich kierunku Jasona Stathama… Czy może być coś lepszego?!
Stacjonujący w supernowoczesnej stacji podmorskiej międzynarodowy zespół badawczy płynie wgłąb Rowu Mariańskiego próbując udowodnić teorię, że to co braliśmy za jego dno wcale nim nie jest, a pod nim znajduje się nieznany dotąd obszar oceanu z własnym nienaruszonym ekosystemem, florą i fauną. No i cóż – sztuka ta się im udaje ku wyraźnemu niezadowoleniu miejscowej flory właśnie. Zamknięty w metalowej puszcze 12 tys metrów pod poziomem morza zespół zostaje zaatakowany coś wielkiego, tajemniczego i wyraźnie niezbyt zadowolonego.
Tu pojawia się On – eks spec od ratownictwa morskiego Jonas Taylor o aparycji Jasona Stathama, który zostaje wezwany na pomoc w uratowaniu uwięzionych pod dnem Rowu Mariańskiego nieszczęśników. Problem jednak w tym, że próba ta kończy się wypuszczeniem na wolność prehistorycznego megalodona… któż mógł przewidzieć?!
No i wszystko spoko – mamy gigantycznego rekina, mamy Jasona Stathama, mamy jakąś tam stawkę, mnóstwo wody do dookoła i pełne od niczego nieświadomych turystów Chińskie i Tajlandzkie plaże. Nic tylko rozpoczynać tę zabarwioną krwistą posoką balladę pełną brutalności, pożeranych ludzi i przemocy… tylko że nie.
Problem w tym, że The Meg to film zwyczajnie grzeczny. Brakuje w nim dosłownego i przysłowiowego mięcha. Nie można zapominać, że na takie filmy idzie się przede wszystkim po to aby zobaczyć rekina zjadającego ludzi i ludzi próbujących przed tym rekinem uciec, bądź jak Jason Statham – zabić. No bo nie mówcie mi, że tylko ja po obejrzeniu zwiastuna oczyma wyobraźni widziałem The Meg zupełnie inaczej. Chciałem krwi, absurdu, bezwstydnie głupkowatego filmu o rekinie zjadającym ludzi i Jasonie Stathamie, który próbuje go zabić gołymi rękami. Tymczasem celując w większy content twórcy pozbawili filmu sporo charakteru, co wyraźnie odbija się na jego końcowym odbiorze.
Zamiast tego twórcy woleli skupiać się na swoich bohaterach, wyjaśniać wszystkie szczegóły, aby – nie wiedzieć czemu – jak najbardziej uwiarygodnić będącą absurdalną na samym wstępie fabułę. Dużo czasu i energii zużywają na ukazanie nam osobistych dramatów, przybliżenie relacji rodzinnych członków załogi. Załogi, która jest przecież zbieraniną klasycznych grubo ciosanych stereotypów rodem z kina klasy B, z czego ten film powinien lepiej korzystać.
Mamy tu japońskiego naukowca i ojca jednej z bohaterek – pełnego zasad moralności i orędownika wartości „rodzinnych”. Mamy właśnie jego córkę – rozwódkę z ośmioletnim dzieckiem, która podąża śladami ojca i próbuje dorównać mu w każdej możliwej dziedzinie życia. Jest też cool miliarder, buc, opłacający wszystko i wszystkich na pokładzie, czarnoskóry informatyk o ksywie DJ mówiący tak czarnym akcentem jak tylko czarnym akcentem mówić można i babkę wyglądającą jak bohaterka gry komputerowej, która zdaje się ogarniać więcej niż mówi.
Tak to są bohaterowie The Meg – filmu który stoi w wyraźnym rozkroku między kinem klasy B a grzecznym letnim blockbusterem, i nie będący ani jednym, ani drugim. Owszem, są momenty w których film stara się być samoświadomy, mruga tym okiem do widza jak pijany Janusz na letnim podrywie, i to są najlepsze momenty. Z drugiej są też spore fragmenty, w którym próbuje kręcić mało wiarygodny wątek romantyczny między Jasonem Stathamem a bohaterką graną przez Bingbing Li, i to w momencie, gdy więcej aktorskiej chemii, fajniejszych dialogów i sympatycznych scen ma z jej ośmioletnią córką. Trochę słabo.
Nie wiem czy to efekt „Jurassic World: Upadłe królestwo”, które również jest wysokobudżetowym kinem klasy B, ale w The Meg zabrakło mi tego, w czym film o zjadających bogatych ludzi dinozaurach był najlepszy -zabawy konwencją, gatunkowością i intertekstualnością. Podczas gdy w „Upadłym Królestwie” mieliśmy sceny bezpośrednio cytujące choćby pierwszą cześć Parku Jurajskiego lub nawiązywanie do konwencji horroru w scenie przywodzącej na myśl „Koszmar z ulicy wiązów”, w filmie Jona Turteltauba zabrakło takich zabiegów. I to pomimo faktu, że możliwości na zabawę i przywoływanie kiczowatych motywów z wszelkiej maści głupkowatych filmów o rekinach było naprawdę sporo.
Niestety zdecydowanie za rzadko – choć jest naprawdę kilka fajnych momentów, wraz z dość satysfakcjonującym moje lubujące kicz serce finałem – to co widzę na ekranie pokrywa się z tym czego w istocie bym oczekiwał. Wychodzi więc na to, że najlepsze w The Meg – filmie w którym Jason Statham walczy z prehistorycznym rekinem, jest to, że jest filmem o Jasonie Stathamie walczącym z prehistorycznym rekinem.
Zdjęcia: Tom Stern
Muzyka: Harry Gregson-Williams
CHCESZ WIĘCEJ RECENZJI I CIEKAWYCH ZESTAWIEŃ? POLUB NAS I BĄDŹ NA BIEŻĄCO: