Trzynaście – tyle oscarowych nominacji zgarnął najnowszy film meksykańskiego reżysera Guillermo Del Toro. Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że bynajmniej nie ma w tym żadnego przypadku czy przesady. Kształt wody to w końcu przepiękna, wciągająca wizualnie baśń syntezująca tak wiele różnych gatunków filmowych i różnorodnych wpływów artystycznych. Znajdziemy tu sporo klasycznego monster movie, zimnowojenny film szpiegowski zamiast w czerni i bieli skąpany w gęstej butelkowej zieleni, melodramat, dreszczowiec, manifest społeczny czy nawet musical. A wszystko to ładnie opakowane w przeróżne odwołania do Złotej Ery Hollywood. Cóż jednak z tego skoro ten niekonwencjonalny miks służy do opowiedzenia tak konwencjonalnej historii…
Ta osadzona jest w 1962 roku w Baltimore i koncentruje się na Elizie Esposito – samotnej, niemej sprzątaczce pracującej wraz ze swoją czarnoskórą przyjaciółką, Zeldą, w tajnym laboratorium rządowym USA. Najnowszym nabytkiem laboratorium jest humanoidalne wodne monstrum z Amazonii, w której rdzenni mieszkańcy czcili go jako Boga. Dowodzący placówką generał i naukowcy są przekonani, że stworzenie może zaoferować wojskowe i naukowe korzyści przeciwko Sowietom w trwającej Zimnej Wojnie. Za pomocą eksperymentów, siły i tortur starają się więc jak najwięcej o nim dowiedzieć. Eliza, która jako niemowa czuje się niekompletna i odrzucona przez społeczeństwo, szybko nawiązuje kontakt z człekokształtnym płazem, oferując mu współczucie, troskę, towarzystwo i… jajka na twardo. Jej fascynacja szybko przeradza się w romantyczne pragnienie (bynajmniej nie platoniczne), które prowadzi ją do dokonywania wyborów narażających wszystkich na niebezpieczeństwo.
W tym miejscu powinienem też wspomnieć, że oprócz wspomnianej czarnoskórej Zeldy, Eliza przyjaźni się ze sympatycznym, rozmownym malarzem gejem, który mieszka obok niej (nad kinem) i stara się tworzyć ilustracje w stylu Normana Rockwella dla firmy reklamowej, która zwolniła go najprawdopodobniej z powodu jego odmiennej orientacji. Czwórka bohaterów-wyrzutków, czyli – niemowa, homoseksualista, murzynka i współczesna wersja Potwora z Czarnej Laguny, stworzą razem sojusz przeciwko prawdziwemu potworowi tego filmu – białemu, heteroseksualnemu mężczyźnie, ojcu rodziny i ważnemu człowiekowi na ważnym stanowisku, który w odróżnieniu od nich, wydaje się do społeczeństwa należeć w 100%. Brak mu jednak tolerancji. Zamiast tego kieruje nim siła, władczość i chęć dominacji nad innymi.
Czuć w filmie Del Toro, że oprócz swojego stylu i baśniowego sztafażu, jest również swego rodzaju manifestem społecznym i politycznym. Cóż, w zasadzie nie przeszkadzał mi on wcale, ale nie ukrywam, że mógłby być nieco subtelniejszy. Zawodzi mnie jednak to, że oprócz tego ta urzekająca wizualnie historia o dziwacznym romansie i więzi między humanoidalnym, wodnym stworzeniem a niemą kobietą, na poziomie emocjonalnie nie porwała mnie tak, jakbym tego oczekiwał.
I nie, nie chodzi tu bynajmniej o sam rodzaj i charakter związku, który film przedstawia. Baśniowa stylistyka wymaga w końcu ode mnie nieco więcej wyobraźni i zawieszenia niewiary, a trochę więcej wyrozumiałości dla elementów, które trzeba zwyczajnie zaakceptować jako środki wyrazu artystycznego. Wszak romans między potworem a kobietą nie jest w historii kina czymś zupełnie nowym. Del Toro czerpie garściami z takich klasyków jak „Piękna i Bestia”, „Dzwonnika z Notre Dame” czy „Potwora z Czarnej Laguny”. Tu reżyser idzie jedna o krok dalej nie bojąc się wkroczyć w bardziej intymne, erotyczne sfery tego nietypowego związku, co pod względem estetycznym wychodzi mu doskonale, ale patrząc na całość – wywołuje pewną sprzeczność. Kształt wody okazuje się być bowiem zbyt subtelny i delikatny dla dorosłego widza i zarazem zbyt mocny dla młodszego odbiorcy.
Nie przeszkadzała mi kompletnie również prostota opowiadanej przez reżysera historii. Ba, pasowała ona jak ulał do baśniowej otoczki Kształtu wody. Można powiedzieć, że urzekło mnie wszystko czym ten film był obudowany. Scenografią – z jednej strony nawiązującą do zimnej wojny, z drugiej przepełnionej rekwizytami kojarzącymi się ze złotymi klasykami Hollywood. Klimatyczną muzyką Alexandre Desplata, kadrami i pastelowo-wodnymi kolorami poszczególnych ujęć. Intertekstualnością objawiającą się choćby w pięknie zmontowanej musicalowej scenie tańca Elizy z wodnym potworem, która od razu skojarzyła mi się raz z kultowymi musicalami lat 50. i „Piękną i bestią”. No i oczywiście grą aktorska każdego z obsady.
Z niej najbardziej wyróżniała się oczywiście Sally Hawkins, która bez użycia ani jednego słowa, potrafiła oddać emocje i opowiedzieć historie swojej bohaterki. Świetnie wypadł też Richard Jenkins w roli Gilesa – homoseksualnego przyjaciela naszej głównej bohaterki. Jego osobisty wątek rozgrywający się gdzieś między wierszami głównej osi fabularnej, paradoksalnie przejął mnie bardziej niż wszystko inne co fabuła del Toro miała do zaoferowania. Michael Shannon udowodnił, że nikt nie gra tak dobrze grubo ciosanych schwarzcharakterów jak on. Z kolei specjalista od grania potworów Doug Jones i znakomity Michael Stuhlbarg zagrali tak, że nie miałbym nic przeciwko, gdyby to ich Akademia nagrodziła zasłużonymi nominacjami do Oscarów. Swoją drogą, ten ostatni jest chyba dla nominujących całkowicie niewidzialny, bo zagrał w trzech z dziewięciu nominowanych filmów i za przynajmniej jeden z tych występów (w szczególności w „Tamtych dniach, tamtych nocach”) powinien otrzymać swoją nominację…
Zakochany w potworach del Toro tworzy melancholijną, mroczną baśń osadzoną w niekoniecznie fantastycznym otoczeniu. Kształt wody to przepełniony eskapizmem hołd dla Złotej Ery Hollywood i filmów o potworach, w którym bohaterka ucieka z pozbawionego tolerancji świata aby przeżyć swój baśniowy romans, a Potwór z Czarnej Laguny w końcu otrzymuje swoją ukochaną. Szkoda tylko, że ta historia nie potrafi zaangażować, a całość wydaje się być jak zjedzona przez morskiego stwora wydmuszka od jajka – z zewnątrz apetyczna, ale w środku – niestety rozczarowująco pusta.
Zdjęcia: Dan Laustsen