Martin McDonagh nie kręci dużo filmów. Kiedy jednak już to robi, my widzowie możemy być pewni, że otrzymamy coś świeżego, oryginalnego i nieprzewidywalnego. Tak było z doskonale epatującym czarnym humorem „Najpierw strzelaj potem zwiedzaj”, spektakularnym, acz nieco spłyconym „7 psychopatów” i tak też jest z bez wątpienia najlepszym z jego dotychczasowych filmów, Trzy billboardy za Ebbing, Missouri. Ten najbardziej złożony, pełen szarości i niejednoznaczności film irlandzkiego reżysera, ukazuje jaką siłą motywującą i siłą sprawczą jest gniew. Jak złość niszczy nie patrząc często kto lub co jest jej ofiarą oraz czemu jedynym na nią lekarstwem, jest empatia. Ta sama, którą mimo tego jakie decyzje i jakich czynów podejmują się bohaterowie filmu, obdarza ich reżyser, a wcześniej czy później – ku naszemu zaskoczeniu – my sami.
Minęło siedem miesięcy od kiedy nastoletnia córka Mildred Hayes została brutalnie zgwałcona, spalona i pozostawiona na śmierć na poboczu drogi. Siedem miesięcy od kiedy pełna żalu i poczucia wina bohaterka czeka na to, aż miejscowa policja z szeryfem Willoughby na czele znajdzie i złapie winnego. Jako że o tego czasu w tej sprawie nie poczyniono żadnych postępów, zdesperowana matka postanawia więc wziąć sprawy w swoje ręce i wynajmuje tytułowe billboardy, na których pojawia się informacja skierowana bezpośrednio do stróżów prawa. Ich przesłanie jest proste i bezpośrednie, a napisana ogromną białą czcionką na czerwono krwistym tle wiadomość – Zgwałcona na łożu śmierci. Wciąż brak aresztowanych. Jak do tego doszło szeryfie Willboughby? – przepełniona jednym wyraźnym pragnieniem – potrzebą sprawiedliwości.
Już następnego dnia okazuje się, że trzy tablice reklamowe stają się źródłem niemałych kłopotów dla niej, jej najbliższych, jak i całej lokalnej społeczności, która za wszelką cenę chce utrzymać delikatne status quo.
Największe cięgi zbiera rzecz jasna policja. Szeryf, którego bohaterka argumentując – że na kogoś musi paść i ktoś musi ponieść odpowiedzialność – obwinia najbardziej, wydaje się być jednak sumiennym i inteligentnym gościem. Dodatkowo – dobrym mężem, ojcem i człowiekiem bardzo cenionym przez lokalną społeczność, która wie, że toczy nierówną walkę z rakiem trzustki. Willoughby próbuje porozmawiać z bohaterką, wytłumaczyć jej, że, choć ma poczucie winy, zrobił wszystko co mógł, aby ująć sprawcę jej nieszczęścia. Mimo to Mildred pozostaje nieugięta, czym prowokuje lojalnego acz gwałtownego zastępce, Jasona Dixona – mieszkającego z matką rasistę z niskim IQ i kompletnym brakiem poszanowania dla praw obywatelskich. Jednak nawet on – archetyp południowego gnojka naparzającego czarnoskórych na ulicy, w miarę gdy poznajemy jego historie nieco lepiej, a jego postać otrzymuje odpowiednie motywacje, może nagle zaskoczyć nas swoim heroizmem i bezinteresownością. W tym właśnie tkwi niesamowita siła Trzech Billboardów – zniuansowanych i świetnie napisanych postaciach.
Zapewne gorszy reżyser i mniej utalentowany scenarzysta sprawiłby, że policjanci byliby jednowymiarowymi złoczyńcami, a Mildred – świętym bohaterem, ostatnim sprawiedliwym. Główne postacie Trzech Billboardów są jednak o wiele bardziej złożone, bogate, niejednoznaczne i przez to – prawdziwe. Mildred nie jest idealna, Willoughby jest honorowym człowiekiem na wiele sposobów, a w porywczym Dixonie tkwią głęboko skrywane pokłady szlachetności.
Scenariusz Martina McDonagha, jest prawdziwym dziełem sztuki, które równoważy w sobie pełen sprzeczności czarny humor, szokującą przemoc, napięcie rodem z filmów Hitchcocka i trafny komentarz społeczny, często w obrębie jednej sceny. Każda z głównych postaci w filmie podejmuje moralnie wątpliwie decyzje, pokazuje różne oblicza i nie pozwala widzowi na jednoznaczną ocenę. Bohaterowie ścierają się za sobą wymieniając przekleństwa i prowokacyjne spojrzenia, żeby w następnej scenie zdjąć pełną złości maskę i okazać sobie troskę czy empatię. Tak jak w życiu – nic nie jest łatwe i jednowymiarowe, wszystko jest skomplikowane, popieprzone i pełne absurdu.
Trzy Billboardy to też popis znakomitych aktorów. Absolutnie nie dziwią wszelkie nominacje do Oscarów czy innych nagród. Frances McDormand wcielająca się w rolę głównej bohaterki jest tak dobra, jaka nie była od czasów nagrodzonej Oscarem roli w „Fargo”. Gra Mildred z prawdziwą furią, rozkoszując się jej gburowatym, wulgarnym i nieugiętym charakterem, ale jednocześnie potrafi nadać swojej postaci niesamowite pokłady emocji i współczucia. Jej Mildred oddziałuje na wielu płaszczyznach, raz zachowując się jak obrażający wszystkich w okół taran, a innym razem pokazując oblicze konsumowanej przez żal i niemoc matki. Choć jej partyzancka wojna z lokalną policją odbija się na jej najbliższych i pochłania wiele przypadkowych ofiar, nie jest wynikiem potrzeby destrukcji, siania chaosu, a efektem bezsilności i olbrzymiego poczucia winy.
Poza McDormand najciekawszą i najbardziej zniuansowaną postacią filmu jest Jason Dixon, w którego fenomenalnie wciela się Sam Rockwell. Aktor wspina się na wyżyny swoich olbrzymich możliwości i kreuje chyba najbardziej wyrazistą postać w całym filmie. Nie przypominam sobie bohatera, który w jednym filmie przeszedł taką olbrzymią, a przy tym świetnie wygraną ewolucje. Od dawna żadna postać w filmie nie potrafiła wzbudzić we mnie też takiej gammy całkowicie sprzecznych ze sobą emocji. Od niechęci, przez rozbawienie i pogardę, po współczucie, zrozumienie, akceptacje, a nawet swego rodzaju podziw. Mam nadzieję, że Ci którzy dotychczas nie zauważyli talentu tego niesłychanie charyzmatycznego aktora, teraz się na nim poznają. Wierzę też, że Akademia nagrodzi go w pełni zasłużonym Oscarem.
Nieco mniej spektakularny, ale nie mniej dobry występ daje Woody Harrelson. Szeryf Willoughby jest swego rodzaju kompasem moralnym dla innych postaci, aktywatorem pewnych działań i dobrą duszą całego filmu.
Z resztą, w scenariuszu McDonagh’a znajduje się również miejsce dla fascynujących postaci na drugim i trzecim planie. Świetnie w roli syna głównej bohaterki wypada Lucas Hedges, a Peter Dinklage doskonale sprawdza się jako miasteczkowy pijaczek, który podkochuje się w Mildred. Jego ostatnia linijka w filmie prawdopodobnie złamie ci serce. Gdzie by nie szukać tam same dobre role.
Nie ma w Trzech billboardach ani jednej fałszywej nuty, ani jednej niepotrzebnej kwestii. Martin McDonagh stworzył znakomity komediodramat, kryminał, a do tego współczesny western polany w coenowskim sosie. Jego film jest czymś więcej niż zwykłą historią o walce jednostki przeciw systemowi. To historia o żalu i odkupieniu, o narastającej frustracji, bezsilności oraz idącej za nimi potrzebie kontaktu, rozmowy z drugim człowiekiem. Owszem, pewne blizny nigdy się nie goją, a pustka, którą czujemy po utracie bliskiej osoby, czasem nigdy nie uda się wypełnić. Nie znaczy to jednak, że nie należy próbować…
Czy Trzy billboardy za Ebbing, Missouri to najlepszy film na tegorocznych Oscarach? Wciąż tego nie wiem. Jednak na pewno to jeden z tych filmów, które w głowie i w sercu będę nosił jeszcze długo, wracając do niego nie raz, nie dwa, a prawdopodobnie więcej razy. Czy może być więc lepsza rekomendacja?