Ten kto oglądał chociaż jeden film Darrena Aronofsky’ego, z pewnością zauważył, że coby o nich nie mówić, nie są to dzieła lekkie, łatwe i przyjemne. Dla jednych może to być wada, dla innych zaleta. Zrozumiałe. Nigdy jednak nie można było im zarzucić tego, że nie wzbudzają emocji, nie zmuszają widza do myślenia, do chwili zastanowienia po seansie i próby własnej interpretacji. Tak było w najpopularniejszym filmie w dorobku reżysera, czyli „Requiem dla snu”, tak było w „Czarnym łabędziu” i w pewien sposób tak jest też i w Mother!. Aronofsky po prostu nie lubi udzielać widzowi wszystkich odpowiedzi. Woli, żeby ten doszedł do nich sam. Problem pojawia się jednak wtedy, gdy skonsternowany i odrzucony reżyserskimi majakami widz nie ma nawet ochoty ich szukać, a ten który znalazł je już w czasie seansu, zaczyna dostrzegać wybrzmiewający wyraźnie z ekranu grzech pychy i dosłowności.
W wielkim, pięknym domu otoczonym wręcz idylliczną scenerią, mieszka małżeństwo. Mąż jest walczącym z kryzysem twórczym pisarzem. Żona, bezgranicznie mu oddana zajmuje się domem, remontem i pilnuje aby jej ukochany miał jak najlepsze warunki do pracy. Tą upływającą w spokoju i rutynie codzienność przerywają nagłe odwiedziny nieznajomego, podającego się za lekarza mężczyzny. Niezapowiedzianego gościa mimo dezaprobaty małżonki, znudzony artysta przyjmuje z otwartymi ramionami i butelką czegoś mocniejszego. Jak się wkrótce okaże, mocno podejrzany osobnik nie jest jedynym który w najbliższym czasie zapuka do ich drzwi, a jego obecność stanie się początkiem kompletnie niespodziewanych zdarzeń.
Mother! już od początku swojej drogi na ekranie wzbudzała skrajne emocje. Podczas pierwszego pokazu na Festiwalu Wenecji film został dosłownie wybuczany przez oburzoną widownię, a po oficjalnej premierze jedni recenzenci mocno krytykowali Aronofsky’ego, podczas gdy inni piejąc z zachwytu, stawiali mu pomniki wielkiego artysty i wizjonera. Nie ma w tym jednak nic dziwnego, bo podobny los spotyka wiele innych filmów, w których twórcy nieco odważniej i kontrowersyjnie zaczęli opowiadać o pewnych rzeczach. Problemem mother! nie jest jednak tylko sam reżyser i jego wizja. Powiedziałbym nawet, że geneza jego negatywnego odbioru często nie leży wcale w niezrozumieniu czy rozczarowaniu samym filmem, a raczej w irytującym wrażeniu, że już przed seansem zostało się perfidnie oszukanym…
I tak już na wstępie tej recenzji muszę głośno i wyraźnie zaznaczyć tym którzy jeszcze tego nie wiedzą – mother! to nie jest horror z Jennifer Lawrence! Mother! momentami jedynie korzysta z elementów charakterystycznych dla konwencji horroru. Nic więc dziwnego, że Ci którzy po tyle efektownym, co i oszukującym zwiastunie spodziewali się takiego filmu, podczas seansu zdezorientowani nerwowo się śmiali, a po seansie zastanawiając się o co tak naprawdę reżyserowi chodziło, wciąż nerwowo drapali się po głowie. Wielką krzywdę już przed seansem zrobiła filmowi sama wytwórnia Paramount, która manipulując niejako widzem, reklamowała nowe dzieło Aronofsky’ego jak rozrywkowy film dla mas. Wiadomo, im więcej ludzi w kinie tym większy zysk dla producentów. Szkoda jednak, że nikt nie pomyślał o tym, iż ludzie nie zbyt lubią być wprowadzani w błąd. Tak zamiast dwóch sytych wilków, mamy dwie martwe owce.
Skłamałbym jednak gdybym stwierdził, że skrajny odbiór filmu to tylko i wyłącznie wina wytwórni i jej oszukańczego zwiastuna. Nie. Wiele krytyki, która przy okazji premiery mother! pojawiła się pod adresem nowojorskiego reżysera, jest więcej niż uzasadniona. Trudno bowiem w czasie seansu nie zauważyć jak pretensjonalnie i buńczucznie Aronofsky podchodzi do siebie jako artysty i do swojego filmu jako dzieła sztuki. A powiedzcie mi szczerze? Który twórca może uznać swoje dzieło za udane, gdy w pewnym momencie widząc skonsternowanie widowni, jest zmuszony do tłumaczenia o co tak naprawdę mu chodziło? Chyba żaden. Prawda? A tak było w tym przypadku.
Jest to o tyle kuriozum, patrząc na to jak Aronosky jest dosłowny w tym co chce przekazać, co i pokłosie złej promocji. Film bowiem oprócz pretensji i kompletnego braku subtelności ze strony reżysera, jest również mocno dezorientujący dla nieprzyzwyczajonego do tego rodzaju kina widza. W ten sposób na końcu okazuje się, że ten kto od początku odkrył zamiary Aronofsky’ego, kto poznał klucz do interpretacji, zaczyna dostrzegać tą wiszącą nad jego głową łopatę, którą Aronofsky bez ceregieli bije nas po głowie na wypadek gdybyśmy jeszcze nie zrozumieli z jak wielkim dziełem przyszło nam obcować. Z kolei Ci którzy zagościli w kinie z chęcią obejrzenia dusznego horroru w starym domu, często nie mieli już nawet ochoty na zastanawianie się czy to co widzieli miało jakikolwiek sens. W ten sposób widz oczekujący ambitnego filmu zmuszającego do chwili zastanowienia, rozczarował się jego dosłownością, a widz oczekujący horroru rozczarował się bo nie dostał horroru.
Ja jednak mimo iż podzielam, a raczej całkowicie rozumiem wszystkie zarzuty krytykujących mother!, czerpałem z seansu naprawdę dużą, momentami zadziwiającą mnie samego przyjemność. Mimo tej reżyserskiej brawury, tej dosadności i pretensjonalnego symbolizmu bijącego po oczach na każdym kroku, Aranofsky potrafił stworzyć z tego taki niesamowity, posiadający dziwaczną konsystencję filmowy koktajl, który do reszty przykuł moją uwagę i ostatecznie całkiem dobrze mi smakował. Wrażenie robi gęsta, klaustrofobiczna atmosfera. Wrażenie robi też surrealizm i praca kamery, która wręcz przyklejona za plecami bohaterki, znakomicie oprowadzała nas po wydającym niepokojące dźwięki domu. Miejscu będącym jedynym i kluczowym obserwatorem wszystkich zdarzeń. Niesamowicie wypada też cała realizacja, zarówno ta aktorska (Lawrence i Bardem na pierwszym planie oraz Harris i Pfeiffer na drugim są bezbłędni), jak i techniczna.
Powiem szczerze, że nawet trochę zaprzeczając temu co pisałem wcześniej, pomimo dość wczesnego zrozumienia zamiarów reżysera i tego do czego ten film nawiązuje i co reinterpretuje, sporo czasu po seansie spędziłem nad wyszukiwaniem alegorii i symboli, które wcześniej mogły mi umknąć. Nie mogę wiec też powiedzieć, że mother! nie zmusiła mnie do refleksji i chwili namysłu, a to w tego rodzaju kinie cenie sobie najbardziej.
Mother!, chociaż dość wyraźnie określa siebie i określana jest przez reżysera jako poruszająca się w okół motywów ze Starego Testamentu, śmiało może być też interpretowana jako autobiograficzna opowieść Aronofsky’ego o dysfunkcyjnym małżeństwie i tym w jakich bólach powstaje dzieło sztuki. W tym wypadku film twórcy „Czarnego łabędzia” można więc traktować bardzo ironicznie i przewrotnie. Mohter! jest bowiem świetnym dowodem jak ciężkie jest życie artysty. Dla jednych Aronofsky to geniusz, dla innych tworzący kiczowate odjazdy po LSD hochsztapler. Teraz, sam spodziewający się pewnie innego przyjęcia nowego filmu reżyser, już zastanawia się jak w następnym udowodnić tym drugim, że to Ci pierwsi mają racje. Tak jak i zresztą musi to robić za każdym razem. I tak w kółko, i w kółko, i w kółko do momentu, aż jak bohater Mother!, nie stworzy dzieła idealnego…