Mission: Impossible – Fallout (2018): Niezłomny

Trzeba sobie to powiedzieć głośno i wyraźnie – Tom Cruise to wariat. W 2011 roku w „Ghost Protocol” uzbrojony w dwie zglitchowane samoprzylepne rękawiczki wspinał się na najwyższy wieżowiec świata – Burdż Chalifa w Dubaju. Cztery lata później, w znakomitym „Rougue Nation” wbijając paznokcie w skrzydło startującego rosyjskiego samolotu, wzbił się w powietrze, po czym jak gdyby nigdy nic przejął z kilka ton materiałów wybuchowych. Minęły kolejne trzy lata i kiedy wydawało się, że 56-letni Tom Cruise nie pobije już swoich kaskaderskich wyczynów dostajemy szóstą część serii.

Część, w której nie tylko uzależniony od adrenaliny aktor pokazuje nam niedowiarkom, że niemożliwe nie istnieje, ale i udowadnia, że co by się nie działo, w jak złą stronę nie skręcałaby jego kariera, seria Mission Impossible jest jak jego bezpieczna przystań. Jest jak dom do którego wraca by się odbudować i przy okazji skoczyć ze spadochronem z 9000 metrów, czy zwyczajnie gołymi rękami dokonać abordażu na lecącym śmigłowcu. A to wszystko w asyście mogącego złamać cię w pół jednym pociągnięciem wąsa Henry’ego Cavila…

Po tym, jak Ethan Hunt złapał Solomona Lane’a w „Rogue Nation”, kohorty Lane’a zreorganizowały się pod imieniem Apostołowie i próbują zdobyć niezbędny do dokonania serii ataków nuklearnych pluton. Wierzą oni bowiem, że chaos który wówczas powstanie obali stary, a wyłoni nowy porządek świata. Misją Hunta – jeśli zdecyduje się ją przyjąć – i jego dwóch partnerów Luthera i Benji’ego, staje się wykupienie bądź kradzież plutonu zanim dostanie się w ręce niebezpiecznych fanatyków.

Jak to zwykle bywa oczywiście nic nie idzie zgodnie z planem, a Ethan staje przed ciężki moralnie wyborem – zabezpieczyć cel misji czy uratować przyjaciela. Ten konflikt jest jedną z osi na których reżyser buduje i z pomocą której pozwala nam lepiej poznać głównego bohatera,. Ten z kolei teraz jak w żadnej innej części musi zmierzyć się z pojęciem konsekwencji. W końcu z jednej strony nieumiejętność Hunta, by nadać wyższy priorytet wykonaniu misji ponad pojedynczemu życiu, może sprawić, że ludzie widzą w nim bohatera, ale może również doprowadzić do tego, że gdy chcący wysadzić w powietrze pół planety międzynarodowy syndykat zbrodni zdobędzie pluton, świat stanie się znacznie bardziej niebezpieczny. 

Cóż, jaką decyzję podjął nasz bohater możecie się domyśleć. Dlatego aby odzyskać stracony pluton, Hunt po czujnym okiem przydzielonego mu do współpracy agenta CIA Augusta Walkera, w którego wciela się nie kto inny jak posiadacz najbardziej szlachetnego i najpopularniejszego wąsa od czasu premiery „Ligi Sprawiedliwości” Henry Cavill, planuje zasadzkę na tajemniczego fanatyka o pseudonimie John Lark i w asyście burzy i piorunów katapultuje się z samolotu jakieś 9000 metrów nad Paryżem.

Cóż myślicie, że zdradziłem za dużo? Nic z tych rzeczy. To zaledwie zarys pierwszych 15 minut filmu, a to co dzieje się później to nic innego jak jedna wielka splątana fabularną nicią sekwencja akcji, w której Tom Cruise przeciwstawiając się zdrowemu rozsądkowi i własnym latom, stara się wyprzedzić swoje wcześniejsze wyczyny  i unaocznia nam swoją patologiczną potrzebę narażania się na niebezpieczeństwo. Innymi słowy – dalsza cześć filmów to doskonały materiał do przestudiowania przez psychiatrów.

Ale bądźmy przez chwilę poważni. M:I – Fallout to film po brzegi napakowany podwójnymi czy nawet potrójnymi zwrotami akcji i znakomicie, podkreślam – znakomicie zrealizowanymi scenami pościgów, bijatyk i innych kaskaderskich wyczynów Cruisa. Stanowi jednak przy tym doskonałą wiwisekcję głównego bohatera, którego kauczukowa maska opada tu na wystarczającą długo, aby dostrzec pod nią człowieka. Między kolejnymi spiskami i szachowaniem swoim życiem, Ethan Hunt przedstawiony jest tu przede wszystkim jako niepozbawiony wyrzutów, wątpliwości czy własnych lęków człowiek. Może być bowiem tak, że tak jak w pewnym momencie mówi do niego jeden z bohaterów – przyjedzie czas, w którym zło zatriumfuje, a Hunt będzie się musiał zmierzyć z konsekwencjami wszystkich swoich dobrych intencji…

Można odnieść wrażenie, że podobnie jak w innych częściach i w Fallout fabuła jest jedynie pretekstem do żonglowania po kolejnych  imponujących scenach akcji. I tak, i nie, bo chodź – nie ukrywajmy – nie fabuła w tym filmie jest najważniejsza, to sposób w jaki potrafi gdzieniegdzie zaskoczyć i przy okazji opowiedzieć nam coś więcej o bohaterach, z pewnością jest godny odnotowania.

Tych jest w Fallout naprawdę sporo, bo oprócz wspomnianego Luthera, Benji’ego i Agenta Walkera powraca również Ilsa Faust grana przez zjawiskową Rebecce Ferguson oraz pełniący w filmie kluczową rolę Solomon Lane z poprzedniej części. Warto w tym miejscu zaznaczyć, iż znajomość „Rogue Nation” jest dość przydatna w wyłapaniu wszystkich nawiązań. W końcu samo Fallout jest bezpośrednią kontynuacją poprzedniczki. Jednak przy tym film skonstruowany jest na tyle umiejętnie, że i bez tego potrafi dostarczyć tego czego się po nim oczekuje – znakomitego kina akcji. Wracając do bohaterów -pojawiają się również nowi, z których zdecydowanie najlepiej (oprócz Cavilla rzecz jasna) wypada znana z serialu „The Crown” Vanessa Kirby. Choć i tak mam wrażenie, że można było z tej niejednoznacznej a bardzo charyzmatycznej postaci wycisnąć jeszcze więcej… 

Choćby scena bijatyki w łazience, której fragmenty widzieliśmy w zwiastunie. Uwierzcie mi – lepszej sceny walki nie zobaczycie w tym roku w kinie. Realizowana ponad 40 dni sekwencja scen jest niczym pornografia dla każdego fana kina kopanego. To scena która aż kipi dynamiką, szybkością, brutalnością, która znakomicie wykorzystuje przestrzeń w której się rozgrywa i której choreografia i dramaturgia sprawiła, że i za pierwszą, drugą a nawet trzecią wizytą w kinie miałem ochotę wstać z krzesła i zacząć bić brawo. Podobnie jak w scenie na klatce schodowej w „Atomic Blond” z resztą…

Znakomicie w filmie odnalazł się też Henry Cavill, który dosłownie przeładowuje w tym filmie swoje pięści i bawi się swoją rolą tak dobrze, jak my bawimy się oglądając go na ekranie. Sam muszę przyznać, że z nieskrywaną satysfakcją patrzyłem jak niczym czołg raczy kolejnych swoich przeciwników prawym sierpowym czy lewym podbródkowym.

To co robi największe wrażenie w kolejnej odsłonie Misji Niemożliwej to realizacja, różnorodność i rozmach wykonania. Począwszy od nietuzinkowej pracy kamery, którą najlepiej widać w scenie pościgu na ulicach Paryża, przez porzucenie green scereen’a i CGI na rzecz praktycznych efektów specjalnych, na stopniu skomplikowania i trudności realizacji kolejnych scen akcji kończąc. Zaręczam wam, że z pewnością oglądając ten film nie raz wstrzymacie oddech, a wasze cztery litery znajdą się tak blisko krawędzi fotela, jak blisko na krawędzi bezpieczeństwa balansuje w swoich akrobacjach Tom Cruise.

Przy tym wszystkim i przy tym, nowa odsłona Mission Imposiible imponuje samoświadomością i dystansem, co często przejawia się choćby w reakcjach bohaterów na kolejne absurdalne sekwencje scen jak np. skaczący między helikopterami Cruise.

Można odnieść wrażenie, że Fallout to film o samym Cruise, o jego determinacji, bezkompromisowym podejściu i niezłomnym zaangażowaniu w swoją pracę, ale i próżnej potrzebie bycia podziwianym. Co jak co, można go nie lubić, można szydzić z jego wybujałego ego i decyzji religijnych. Nie można mu jednak odmówić, że wciąż jest cholernie dobrą gwiazdą filmową.


Mission Impossible Fallout recenzja
Mission: Impossible – Fallout
Reżyseria: Christopher McQuarrieA
Scenariusz: Christopher McQuarrie
Zdjęcia: Rob Hardy
Muzyka: Lorne Balfe
Obsada: Tom Cruise,  Henry Cavill, Ving Rhames, Simon Pegg, Rebecca Ferguson, Michelle Monaghan, Alec Baldwin, Angela Bassett, Vanessa Kirby
Gatunek: Sensacyjny
Kraj: USA
Rok produkcji: 2018
Data polskiej premiery: 10 sierpnia 2018

 


 CHCESZ WIĘCEJ RECENZJI I CIEKAWYCH ZESTAWIEŃ? POLUB NAS I BĄDŹ NA BIEŻĄCO: 
[facebook-page-plugin href=”okiemfilmoholika” width=”500″ height=”220″ cover=”true” facepile=”true”  adapt=”false” language=”pl_PL”]